Tajemnica tajemnic czyli niespodziany krótki wypad do Berlina
Uff… w końcu wszyscy, którzy mieli nie wiedzieć już wiedzą, więc spokojnie możemy zdradzić, że byliśmy na krótkim wypadzie do Berlina. Był zdecydowanie za krótki, ale przekonaliśmy się, że z pewnością tam wrócimy, nie tylko ze względu na miasto i jego atrakcje, ale także kumpele Kajtka – Hanię i Milę z Rodziny Bez Granic.
Plan był taki, że w Gryfinie pod koniec lutego odbywa się Festiwal Miejsc i Podróży Włóczykij. Od wielu osób słyszeliśmy, że atmosfera jest tu nieziemska, więc postanowiliśmy się przekonać. Gryfino to jakoś blisko Szczecina, a Szczecin to jakoś blisko Berlina. To dlaczegóżby nie skoczyć do Berlina? Odwiedzić kogo trzeba, poszwędać się tam gdzie nie trzeba i dobrze się bawić. Przy okazji zgarniemy Pająka, który wraca z Sudanu Południowego z 300 kg bagażu! I Jagodę, która przyjechała na wczasy do Polski z Jordanii. Tylko jak zmieścić się w 5 osób, a nawet więcej, bo zebrała się większa ekipa do Berlina i 17 pakunkami do jednego samochodu. Na szczęście udało się ogarnąć kolejną osobę z autem, Anię, która na ostatni Boruszyn przyjechała z Berlina na rowerze z Killą w przyczepce. Zabrała więc ekipę i część bagażu i ruszyli na Włóczykija, a my z mniejszym składem upchaliśmy graty i jesteśmy na Włóczykiju. Ale wróćmy do Berlina. Bo było tak, że Jago miała nie wiedzieć, że będziemy po nią w Berlinie, Król miał nie wiedzieć, że Jago przyjeżdża do Polski, a największym problemem całej tajemnicy było wtajemniczenie zbyt dużej liczby osób. Pojawiły się więc fejsbukowe wtopy, przypadkowe zdradzanie się zupełnie przypadkowych osób, ale koniec końców chyba wszystko pięknie się udało. Co?
A Berlin… po pierwsze jest bliżej niż myśleliśmy. Bo niby do pokonania ponad 600 km, ale droga do pokonania cały czas autostradą. W czwartek nad ranem dekujemy się u Albothów, krótki sen i śmigamy na Berlin. Oczywiście bez celu, po prostu się poszwędać, poobserwować, trochę poczuć miasto. Anka zaznaczyła nam na mapie ciekawe okolice i tak się bujaliśmy cały dzionek, choć początki były ciężkie… problemem okazało się kupowanie w automacie biletu na metro. Automat obsługiwał tylko karty MasterCard, których nie mieliśmy i przyjmował banknoty do 20 Euro, a my mieliśmy całą stówkę. Spędziliśmy na próbach walki z podłą maszyną trochę czasu, aż w końcu gdy się udało rozmienić kasę przyszedł przemiły pan, który nie potrzebując już swojego całodziennego biletu oddał go nam. Tak czy siak dla naszej ekipy opłacało kupić się bilet grupowy (5 osób), który kosztował 16 Euro. Pierwszym przystankiem był Plac Poczdamski z resztkami Muru Berlińskiego. Spacerkiem przeszliśmy do Monumentu Holokaustu. Miejsce niesamowite i absolutnie konieczne do zobaczenia i wgłębienia się w niego. Kajtek oczywiście potraktował to miejsce jako labirynt i dobre miejsce do zabawy. Wybiegał się więc jak szalony i jakimś cudem nie zgubiliśmy go, tłumacząc mu jednocześnie co to za miejsce. Dalej Brama Brandenburska, Reistag i po drodze park z gościem puszczającym wielkie bańki mydlane. Jak łatwo się domyślić Kajtek oszalał tam ze szczęścia i spędził tam trochę czasu na polowanie i zamykanie się w magicznych, tęczowych schronach.
Jak pisałam, chcieliśmy poczuć klimat, więc pojechaliśmy tam, gdzie Anka zapewniła, że klimat poczujemy i tak trafiliśmy na „ulicę warszawską” i po przejściu Spreswy weszliśmy w bardzo interesujące części dzielnicy Kreuzberg. Zaczęło pojawiać się sporo sztuki ulicznej, ludzie bardziej uśmiechnięci i było tam prawdziwie. Bujaliśmy się po uliczkach odkrywając kolejne wrzuty – wlepy, graffiti, malunki na ścianach. I to jest to. Must see! Trafiliśmy też do GorlitzerParku, w którym m.in. było mini zoo, którym opiekowały się dzieci. Każdy miał swoje dyżury z karmieniem i pielęgnowaniem zwierząt. Zwierzaki domowe – kury, świnia, osły, barany, króliki… ale klimat niesamowity. Gdzieś schowany domek na drzewie, gdzie ręcznie wykonana huśtawka, warsztat rowerowy dla dzieci, sala prób, w której pogrywały młode talenty. A w parku wesoło. Tu gdzieś ktoś gra we frisby, gdzie indziej grupka czarnoskórych w oparach słodkawego dymu, dalej oczko wodne, basen w podziemiach, knajpka i co nas zachwyciło miasteczko rowerowe, z prawdziwymi światłami i rowerkami (również biegowymi) do wypożyczania, a no i rzecz jasna, jak w całej reszcie Berlina masa rowerzystów. O takiej infrastrukturze rowerowej jak ma to miasto, w Krakowie mogę sobie tylko pomarzyć. Bujaliśmy się bujaliśmy, ciemno się zrobiło, chłodno się zrobiło i pusto w brzuchach. Na szybko bałkański burek ze szpinakiem załatwił na chwilę sprawę, ale spieszno było nam już do domu, bo mimo wszystko Ruta ciążyła mi już niemiłosiernie.
Rodzina bez granic przygotowywała się do super wyjazdu na południowy Pacyfik, więc z pewnością wrócimy do nich w spokojniejszym czasie, bo Kajtek był bardzo zadowolony z towarzystwa dziewczyn (wcale mu się nie dziwię;)). A tajemnice i niespodzianki dały radę. Siedzimy w kuchni po śniadanku dzwonek do drzwi i wchodzi Jago. Było trochę zamieszania i śmiechu przede wszystkim, a chyba o to głównie chodzi. Udało się też odebrać Pająka, graty z Sudanu Południowego i nawet udało się zdążyć na prezentację Pająka o wyjeździe z Johanesburga do Juby, Króla z Kurdystanu i w sumie w pełnym składzie tylko to udało się ogarnąć, bo Kajtek i mama Fasola po Berlinie sił wiele nie mieli, a przecież dzisiaj Bal Włóczykija… dzieje się.