Lubicie bujać w obłokach? My uwielbiamy snuć marzenia. Tylko po to kupujemy czasem kupon totolotka, żeby przez chwilę móc zastanowić się co zrobimy z wygranym milionem. Ta chwila kiedy możesz wszystko jest bezcenna. Co z tego, że akurat szanse na realizację tego pomysłu są raczej znikome, liczy się bujanie w obłokach, bo od tego wszystko się zaczyna. Również ta podróż…
Pewnego zimowego poranka, gdy Kraków jak zwykle spowity był mgłą a brzuch mamy Fasoli stawał się coraz bardziej okrągły, mama Fasola pomyślała sobie o słońcu. Kiedy w końcu go zobaczę, kiedy wróci. Do Krakowa to prawie pewne, że na wiosnę, więc pozostaje wyjechać. Wyjechać poza miasto można od czasu do czasu, ale nie jest to rozwiązanie problemu. Wyprowadzić się. Tak, to już lepiej, ale wiedziała że teraz to nie możliwe, że jeszcze na chwilę są związani z tym smogiem. Tata Zbych dopiero co otworzył swoją firmę i do września mniej lub bardziej jest zobowiązany być w królewskim mieście. Poza tym z niecierpliwością czekaliśmy na nową drogę – Rutę. Dobra, czyli to jeszcze nie czas. Po południu, gdy słońce nadal skrywane było przez mgły, pojawił się ten doskonały pomysł. Może zrobić coś pomiędzy wyprowadzką a biernym poddawaniem się losowi? Może ruszyć w drogę, w drogę ku słońcu? Na jesień i zimę, zatem na południe. I tak rozpoczęła się cała lawina pomysłów, o których pisałam już wcześniej. A zaczęło się jak zwykle od niewinnego bujania w obłokach.
Wylądowaliśmy w Maladze, w pełnym słońcu. Mimo tego, że była to noc słońce czuliśmy w powietrzu, no i te palmy, kwitnące drzewa, świeże owoce… tak, tego szukaliśmy. Później udało się dobrnąć do Rondy. Wysokie góry robią swoje i nagle zrobiło się całkiem zimno. Cieszyłam się jak dziecko z nowokupionej kurtki puchowej, dobra inwestycja. Dziękowałam w duchu Asi z Bikeovo za ciepły i przepiękny kocyk LaMillou dla Rutki. Teraz dzięki na „papierze”. Ale góry to góry. Mają swoje kaprysy. Gdy ruszyliśmy z Rondy w stronę Gibkartaru było cudnie. Tata Zbych nawet powiedział – wiesz co jest fajnego w jeździe na południe? Słońce w twarz. Wyjechaliśmy na ponad 1000 m n.p.m., zostawiając małemu Samuelowi tylko jedną książkę Kajtka. Dalej ciągnęliśmy sporo bagażu i rower Kajtka, coś ciężko nam się z nim rozstać. W pięknym miejscu rozbiliśmy namiot i podziwialiśmy „wschód” księżyca. Myśleliśmy sobie o poranku i śniadaniu w pełnym słońcu, z nieziemskim widokiem. Obudziliśmy się jak zwykle przed wschodem słońca, które zwykle pojawia się jakoś tuż przed 8. Czekamy na pierwsze promienie, które chyba zaspały. Nie ma, nie pojawiły się wtedy kiedy trzeba. Otwieramy „drzwi”. Nie ma, nie ma słońca, nie ma promieni. Jest za to deszczyk, chmury, mgła. Nici ze śniadania, nici ze słońca w twarz. Może uda się później, przecież góry są kapryśne. Po ogarnięciu się i pogawędce z polsko-francuską parą z Marsylii, która jest w camperowej podróży po Hiszpanii (dzięki Maryla za możliwość przewinięcia Rutki w ciepłej i suchej atmosferze) ruszamy na południe. Ale zamiast lepiej, z każdym kilometrem robi się coraz gorzej, aż w końcu zaczynamy bujać w obłokach. Dosłownie. Mleko takie jak potrafi być na nartach na Kasprowym. Ledwo widzę przed sobą migające diody taty Zbycha, a jest oddalony ode mnie o zaledwie kilka metrów. Myślę sobie, że to szaleństwo jechać w takich warunkach, ale co zrobić? Przecież musi być lepiej. Nie jest, nie tym razem, zaczyna padać uporczywa mżawka. Mimo peleryn wchodzi wszędzie. Tylko o dzieciaki się nie martwimy, bo test nieprzemakalności NordiCab zdaje na 6. To najważniejsze! My jakoś się kiedyś wysuszymy. Zaczyna się długi zjazd. Nasze marzenie, nasze bujanie w obłokach odkąd zaczęliśmy się piąć w górę, no i bujamy w obłokach dosłownie. Co może popsuć dłuuugaśny zjazd? Kolejny podjazd, wiatr taki, żeby jechać musisz pedałować albo mgła i deszcz. My trafiliśmy na trzecią wersję. Ale przecież w końcu musimy wyjechać z tej bieli, coś zobaczyć. Z kilometra na kilometr robi się coraz lepiej. Mgła rzednie, by w końcu całkowicie zniknąć, deszcz ustaje. Zdejmujemy wiatrołapy-peleryny i śmigamy w dół. Ach, co za cudowne uczucie. Po raz pierwszy tak długo nie musiałam pedałować, a wciąż się toczyłam. Po raz pierwszy przekroczyłam na rowerze dozwoloną prędkość. Po raz pierwszy na tym wyjeździe, bagaż przestał ciążyć. I znów zaczęliśmy bujać w obłokach tak jak lubimy.