Medina zaskoczeń
Zgubiliście się kiedyś w medinie, czyli arabskim odpowiedniku europejskiego „starego miasta”? Pewnie wielu z Was tak. A zgubiliście się tam kiedyś z dziećmi i rowerami? Nam się udało i to była świetna zabawa.
Baida
Po deszczowej nocy, gdy otrzymaliśmy pozytywną odpowiedź na CS od Soufiana z Tetouanu decyzję o przejechaniu zaledwie 15 km podjęliśmy błyskawicznie. Ponadto chcieliśmy w końcu poznać co nieco arabskiej Afryki, a nie mijać kolejne posezonowo wymarłe kurorty. Nasz nowy gospodarz napisał, że oczywiście zaprasza, ale kończy pracę o 20:30. Nie ma sprawy, poczekamy te kilka godzin. W arabskich miastach tyle się dzieje, że nawet nie zauważymy kiedy i jak minie nam czas oczekiwania. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę tego, że jesteśmy z dziećmi, z rowerami, z przyczepką, a ciemno robi się zdecydowanie za szybko. Wjeżdżamy do miasta i od razu chce nam się jeść. Widzimy bramę i schody do mediny. Poddajemy się i zostajemy na sporym placu przy murach miasta, gdzie nie wadziliśmy zbytnio nikomu naszym sprzętem. Zbychu z Kajtkiem poszedł ogarniać strawę. To głównie on się tym tutaj zajmuje ze względu na choć minimalną znajomość francuskiego, której mi niestety brakuje (chodzi o tatę Zbycha, a nie Kajtka, choć on też już zaczyna lepiej ode mnie parleć). Jak się przekonujemy na każdym kroku, oprócz oczywiście miejsc turystycznych mało kto w Maroku mówi po angielsku, za to wszyscy po francusku. Ale wróćmy do obiadu. Jeszcze chłopaki nie zdążyli wrócić, gdy już miły młodzieniec wziął stolik i krzesła pod pachę i przyniósł mi do miejsca gdzie akurat zatrzymaliśmy rowery. W sumie mogliśmy przejść te 20 metrów, ale tak to restauracyjka przyszła do nas. Zjedliśmy jak zwykle to samo, czyli baidę. Po arabsku znaczy to tyle co białe (swoją drogą dar baida to arabska nazwa Casablanki). Jak myślicie co w takim razie zjedliśmy? Otóż baida to jajko sadzone zalane oliwą podawane zawsze z chlebem, a opcjonalnie z mortadelą, serkiem topionym lub jakimś serem tradycyjnym bądź z oliwkami. Kosztuje to koło 14 DH, czyli mniej niż 5 zł. Ta cena to pewnie dla nas, bo nie znamy arabskiego, bo nie znamy francuskiego, ale przede wszystkim bo nie jesteśmy mistrzami targowania i pewnie na każdym kroku robią nas jak chcą. Ale chyba dobrze nam z tym, bo targować po prostu się nie lubimy. Jak widzimy, że cena jest absurdalna po prostu dziękujemy i idziemy dalej, a że zazwyczaj płacimy te kilka groszy więcej to nic, bo przecież i tak najczęściej mamy więcej (nawet my), niż babuszka sprzedająca pietruszkę, pomidory czy miętę. Tak więc przepłacając bądź nie, zjedliśmy znakomicie i zaczęliśmy na dobre nasze czekanie.
Czekanie
Padł pomysł parku, by nie pchać się z rowerami do mediny. Z nadzieją na jakiś plac zabaw odszukaliśmy rekomendowany przez pewien znany przewodnik, Lovers Park. Wytrzymaliśmy tam może 10 minut, bo placu zabaw nie było, dzieci niestety też nie, za to był ciągły ruch samochodowy, przed którym chcieliśmy uciec w jakieś spokojniejsze miejsce. Taak, jasne. Spokojniejsze miejsce w arabskim mieście? Macie pomysł gdzie takiego miejsca szukać? My też nie mieliśmy, więc ruszyliśmy do mediny. I tu zaczęła się niezła jazda. Wieczór, dzień targowy, czyli setki stoisk, mniej lub bardziej prowizorycznych, tysiące ludzi i miliony produktów, a w tym wszystkim dwa brennabory, jeden Nordic Cab z dwójką dzieciaków w środku. Bajka. Odkryliśmy np. nowe zastosowanie przedniej siatki w przyczepce – jako blokada przed niechcianymi dotykami ciekawskich Marokańczyków. Bo najpierw tak duże zainteresowanie jego osobą Kajtkowi sprawiało frajdę, ale po pewnym czasie po prostu był tym zmęczony. Całowanie, głaskanie, tarmoszenie, pstrykanie palcami (bo to tutejszy sposób na niemowlaki). Wesoło. Rutka po prostu olewała sprawę i gdy była zmęczona zasypiała, Kajtek nie potrafił się wyłączyć. Na szczęście odnaleźliśmy wielki plac Hassana II, na którym Kajtek mógł się wybiegać i poszaleć z miejscowymi dzieciakami. Kiedy tłum nieco się przerzedził wycofaliśmy się rakiem i doczłapaliśmy do Soufiana, zmęczeni jakbyśmy zrobili nie 15, a 115 kilometrów.
Medina w Tetouanie
Mądrzejsi o doświadczenie z poprzedniego dnia, nazajutrz wyruszyliśmy „w miasto” już bez rowerów i bagaży, za to z przyczepką. Wiedzieliśmy, że całodniowa wycieczka będzie dla Kajtka męcząca i drzemka w ciągu dnia mu się przyda. Nie wzięliśmy tylko pod uwagę tego, że mediny budowane były dla ruchu pieszego i osiołkowego. Zmęczyły nas schody i podjazdy, ale tego się spodziewaliśmy. Nie spodziewaliśmy się natomiast, że w medinie przepadniemy. Zbycha ciekawiło dlaczego nie ma dobrych map mediny w Tetouanie na GPSa? Odpowiedź znaleźliśmy bardzo szybko, kiedy GPS zgubił sygnał, a my zaczęliśmy się gubić razem z nim. Jeszcze bardziej zaskoczyły nas ślepe zaułki albo tak wąskie gardła, że nasza karota (przyczepka po hiszpańsku) tworzyła nam bariery. Kręciliśmy się więc w prawo, w lewo, w tył, w przód, trafiając na zmianę na wąskie uliczki pełne handlarzy bądź puste, choć wciąż wąskie korytarze. Bardzo wolno próbowaliśmy się przez nie przeciskać, by zmęczeni jak bąki, w końcu wypłynąć na ten sam zbawczy plac, który uratował na dzień wcześniej. Choć mega zmęczeni, w końcu poczuliśmy gdzie jesteśmy. W Maroko, w Afryce Północnej, w arabskiej Afryce.
Medina medinie nierówna
Przekonani przez wielu i wiele ilustracji postanowiliśmy zobaczyć niebieskie miasto – Chefchaouen. Jest niesamowite. Prawda. Kajtek nazwał je krainą smerfów. Coś w tym jest. Ale choć piękne, nie zafascynowało nas tak jak Tetouan. Po pierwsze, jak to na atrakcję turystyczną przystało, w Chefchaouanie widać turystów, w Tetouanie nie spotkaliśmy żadnego. Po drugie i przede wszystkim medina. Obie mają swój urok i są fascynujące, ale medina w Tetouanie jest zdecydowanie bardziej autentyczna. Tam ludzie żyją, mniej więcej w ten sam sposób jak lata temu, nie nagabują cię co krok do odwiedzenia ich restauracji, hotelu, sklepu, mają swoje małe biznesy (ciekawa jestem jak to wszystko tu działa) i błądzą po korytarzach, które choć pozbawione takiego uroku jak te w Chefchaouanie, to dają klimat. Klimat na który czekaliśmy i który tak fascynuje. W Tetouanie nie znajdziesz wielu sklepów dedykowanych turystom, nie znajdziesz restauracji czy knajp z menu w trzech językach, ale dostaniesz tam za to odrobinę nierobionego na pokaz arabskiego miasta.
Kochani!Podrozuje razem z Wami.Co dzien zagladam,co u Was slychac?Caluje B
Codziennie nie jesteśmy w stanie pisać, szczególnie że czasem szkoda czasu, bycia tutaj, poznawania ludzi. Ale staramy się jak możemy by dawać znać co u nas. Pozdrawiamy z Fezu.
Przeczytałam wszystkie relacje dokładnie i wiecie co, trochę się martwię, czy przy takim tempie starczy Wam (a zwłaszcza dzieciakom) siły na kolejne etapy. Odpoczywajcie więcej ! Jeszcze dużo czasu przed Wami i nie ma co się tak spieszyć. Całuję ! Ciocia Ewa
Ktoś przynajmniej nas czyta;) dzięki. A spokojnie, odpoczywamy jak tylko się da. Nie lubimy się przecież męczyć. A Rutka najlepiej z nas znosi podróż, a później Kajtek, więc o dzieciaki nie ma co się martwić:) uściski ślemy i zapraszamy do nas, szukajcie lotów tu lub do Hiszpanii.