Historia pewnej zguby
Czasem tak się zdarza, że coś znika. Znika na chwilę, a czasem bezpowrotnie. Ale tracąc coś nigdy nie wiesz czy będzie Ci dane to jeszcze zobaczyć. W momencie gdy to coś nie ma dla Ciebie większego znaczenia, jest Ci obojętne czy wróci czy nie. Może przez chwilę czujesz smutek, rozgoryczenie, ale mija prędko. Tak jest z większością rzeczy materialnych, bo jakież one mają znaczenie w ogólnym rozrachunku. Ale niektóre rzeczy materialne nabierają pewnej mocy, która sprawia, że stawia się je nieco wyżej w hierarchii niż kolejny przedmiot. Tak było z kocykiem Ruty, a jego zguba nie była dla nas obojętna, więc wszczęliśmy poszukiwania.
Gdzie jest kocyk?
Część z Was mogła zauważyć ogłoszenie zamieszczone na fejsie. Mieliśmy nadzieję, że ktoś z nowopoznanych ludzi zorientuje się o co chodzi i uda nam się odzyskać piękny kocyk LaMillou, prezent od Asi z Bikeovo, do którego tak mocno przywiązała się zarówno Ruta jak i my. Na tyle nam zależało, że nie czekaliśmy biernie aż ktoś się odezwie, ale rozpoczęliśmy akcję „hotel”, bo przypuszczaliśmy że być może zostawiliśmy go w pokoju hotelowym. Wyjeżdżając z Szafszawanu było na tyle ciepło, że kocyk nie był potrzebny, więc jego stratę zauważyliśmy dopiero wieczorem, po przejechaniu jakichś 40 km. Po kilku nieudanych próbach, w końcu udało się dodzwonić, jednak inna zmiana nie miała pojęcia o naszym istnieniu, a tym bardziej o naszej zgubie. „Proszę dzwonić jutro” – usłyszeliśmy w słuchawce. Zadzwoniliśmy. Znowu to samo, ale w końcu po trzech dniach, gdy my już prawie dojeżdżaliśmy do Fezu kocyk się odnalazł, w hotelu. Doskonale. Wiedzieliśmy że wracać w czwórkę rowerami, a nawet autobusem nam się nie chce, prośba o wysłanie kocyka pocztą zostało zbyta i odrzucona. Mogliśmy albo olać sprawę albo jedno z nas po niego pojechać. Rutę i Kajtka odrzuciliśmy z góry, a ja za bardzo jestem przywiązana do Ruteczki, więc padło na tatę Zbycha. Dotarliśmy do Fezu, zabunkrowaliśmy się u Otomana z CS i obmyślaliśmy plan. Plan zakładał zwiedzanie miasta z chłopakami, którzy nas gościli, a kolejnego dnia Zbychu miał autobusem pojechać do niebieskiego miasta.
Shit happens
Był piątek. Otworzyliśmy oko prawe, później lewe. Jak zwykle nieco za wcześnie, taki urok wczesnego dzieciństwa. Wyglądnęliśmy za okno. Fez płakał, totalnie. Krótka piłka – zwiedzanie miasta w taki deszcz to marna przyjemność, za 20 minut odjeżdża autobus do Szafszawan Zbych założył sandały, kurtkę i pobiegł na dworzec, który całe szczęście widzieliśmy z okien naszego tymczasowego mieszkania. A do mnie powoli zaczęło docierać, że zostaję z dzieciakami sama, w miejscu którego kompletnie nie znam. Pomyślałam sobie, że to tylko kilka godzin, a poza tym chwilowa rozłąka wszystkim dobrze zrobi. Początek był całkiem spokojny, bo z nieba tak się lało, że wychodzić po prostu nie było sensu.
Poczytaliśmy i pograliśmy w gry, które zabraliśmy na wyjazd. Karty, dinozaurowy piotruś, świnki, chińczyk, kości, bananagram czyli wszystko co lekkie, zajmuje mało miejsca i daje dużo radości. Oglądnęliśmy też kilka odcinków Było sobie życie oraz Dinopociągu i zgłodnieliśmy. A może tylko chcieliśmy się przewietrzyć? Mniejsza o to, najważniejsze że przestało padać i mimo że moje spdy w kałużach po 5 minutach były kompletnie mokre, w końcu byliśmy na zewnątrz. Ruta w chuście, a Kajtek u boku, pilnując się przy każdym przekraczaniu ulicy i plecak na plecach z pieluchami i rzeczami na zmianę, tak na wszelki wypadek. Bujaliśmy się tak wesoło to tu, to tam. Znaleźliśmy pralnię i zanieśliśmy cały wór brudnych ciuchów, odwiedziliśmy poznaną dzień wcześniej piekarnię, bez skutku poszukiwaliśmy placu zabaw i w końcu Kajtek zachwycony widokiem kuskusu, wybrał miejsce do jedzenia. Kuskus był doskonały i wyznaczał dzień tygodnia, o czym jeszcze wtedy nie wiedziałam. Był piątek. Próbowałam ogarnąć kuskus, jeszcze nie siedzącą Rutę, głodnego Kajtka i siebie. Uwierzcie mi, że podczas tego obiadu zmęczyłam się bardziej niż na jakimkolwiek podjeździe. Kajtek co prawda je samodzielnie, ale kuskus jest dosyć ciężkim tematem jeśli chodzi o kulturę jedzenia, więc co trzecia łyżka lądowała na ziemi. Częstowałam też nieśmiało Rutkę, która zajadała aż się jej uszy trzęsły i wtedy zrozumiałam, że nie ma najmniejszego sensu kupować jej gotowych, zmiksowanych dań dla niemowląt. Po pierwsze ich nie lubi, po drugie są drogie (20 DM – 9 zł), a po trzecie trzeba je gdzieś podgrzewać. Kuskus czy tajin (tadżin) z warzywami jest doskonałą alternatywą. Zawsze znajdzie się jakiś ziemniak, cukinii czy dynia albo po prostu kaszka. Jedyne na co trzeba uważać to przyprawy, a bardziej ich moc. Najczęściej Ruta dostaje środek warzywa albo nietknięty przyprawami kuskus. Ale czasem (zdarzyło się dwa razy) taka dieta się nie sprawdza i akurat wtedy, kiedy byłam sama z dzieciakami, Rucie obiad nie siadł i zaczęła wymiotować. Wyobraźcie sobie moją panikę i próbę ogarnięcia siebie i jej, całych ubrudzonych. W tym mniej więcej momencie Kajtek stwierdził, że chce kupę i zaczęło być naprawdę wesoło. Udało mi się szybko przebrać Rutkę, którą posadziłam na kolanach Kajtka i z grubsza oczyścić siebie, bo jakoś nie pomyślałam o rzeczach na wszelki wypadek dla mnie, zostawić małą przemiłemu kelnerowi i śmignąć z Kajtkiem do toalety. Sytuacja wydawała się opanowana, ale w pewnym momencie i ja musiałam udać się za potrzebą, szczególnie że w naszym tymczasowym mieszkaniu kibel był zepsuty, więc drobne sprawy załatwiało się pod prysznicem, a grubsze na wychodnym i nie mogłam stracić takiej okazji. Zostawiłam Rutkę pod opieką Kajtka i miałam tylko nadzieję, że mój kochany synek nie wpadnie na jakiś kapitalny pomysł uczenia siostry chodzenia albo częstowania ją swoimi małymi zabawkami.
Na szczęście Kajtek to kawał mądrego małego człowieka i zaopiekował się Rutą jak należy, bo przecież trochę celulozy jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Wróciłam do domu wypruta jak po 100 km na rowerze, tylko dlaczego tylko ja straciłam tyle energii? Chwila w domu i idziemy na dworzec po Zbycha, który w międzyczasie dzwoni do Otomana i mówi, że spóźnił się na autobus i będzie dopiero za 5 godzin… no to zaczynamy zabawę od nowa. Rzecz jasna przemiło spędziłam resztę dnia na szwędaniu się, piciu koktajlu z awokado, graniu w gry, rysowaniu, robieniu drobnych zakupów, rozmowach z Kajtkiem, przewijaniu i karmieniu Rutki. No dzień jak co dzień. A jak ten dzień wspomina Zbychu…
Prawie jak backpacker
Dzień zaczął się tradycyjnie zbyt wcześnie. Szybka piłka, pod śpiworem przyjemnie ciepło, za oknem deszczowo, autobus odjeżdża za 20 minut, dworzec w zasięgu oka. Czas pobawić się w superbohatera, który nawet w tak niesprzyjających warunkach decyduje się zrobić dobry uczynek. Po kilku chwilach rozsiadam się w poczekalni, zostało mi 12 minut do odjazdu. Orientuje się, że oprócz mnie do Szafszawanu będzie jechało kilku miejscowych i dwukrotnie więcej backpackersów. Wyglądam prawie jak jeden z nich, torba z aparatem, ciuchy zbliżone do outdoorowych wystaw sklepowych, tylko zamiast plecaka mam siatkę nylonową w różowe kwiatuszki, w którą mam zamiar spakować zgubę by nie zamokła. Cieszyłem się na ten przejazd tam i z powrotem. Chciałem zobaczyć jeszcze raz te miejsca, które mijaliśmy, zrobić szybką przebieżkę po niebieskim mieście, odpocząć od rodziny i poczytać książki. Niestety, zanim wyjechaliśmy na dobre z Fezu w głowie zaczęło dudnić, a wyboje i zakręty w żaden sposób nie poprawiały sytuacji. Jedyne co mogłem zrobić to poskładać się w ciasnym fotelu i zasnąć. Otwierając oko nie czułem wielkiej popraw,y więc o książce mogłem zapomnieć, podziwianie krajobrazów przez brudną szybę spływającą strużkami zacinającego deszczu też było mało atrakcyjnym zajęciem. Zacząłem kątem oka zerkać na sąsiadów. Głównie Azjaci, nosy w przewodniku LP, komputerze bądź smartfonie. Ktoś odsypia poranną pobudkę na autobus, kto inny próbuje zrobić zdjęcie jeziora przez zasyfioną szybę. Po krótkiej chwili orientuję się, gdzie jestem. O, to tu odbiliśmy z głównej drogi w poszukiwaniu sklepu i noclegu. Dalej idzie jak po sznurku. Postój na jedzenie przy szkółce pomarańczy, podjazd zaraz za miastem, miejsce w którym prawie zgubiłem baniak na wodę, który odczepił się od przyczepki. Dalej znów, podjazd, na którym kilka dni wcześniej prawie płuca wyplułem (na szczęście autobus w drodze powrotnej też tam rzęził więc ze mną nie jest tak źle), nocleg, po którym błoto zapchało rowery i trzeba było je przenosić na drogę razem z przemiłym panem na osiołku, wioska przez którą w dzień targowy ledwo da się przejechać, i tak dalej można by wymieniać godzinami.
Znów zerkam na backpackersów, niewielka zmiana, jakaś roszada książka na tablet, sen na smartfon, rozmowa na mp3, zdjęcie przydrożnego straganu znów z filtrem usyfionej szyby. I zaczynam sobie myśleć. To jest chyba pierwszy raz, gdzieś poza dobrze znanymi polskimi dróżkami, kiedy trasę przejechaną rowerem, na świeżo po kilku dniach przejeżdżam drugi raz innym środkiem lokomocji. Ciekawe to doświadczenie i dało mi sporo do myślenia. Z Szafszawanu do Fezu jechaliśmy rowerem kilka dni, autobusem w jedną stronę kilka godzin. Jadąc autobusem orientuje się, że nic nie zostaje z tych pięknych chwil na podjazdach, zjazdach, zajazdach, przydrożnych zakupach, kilogramów pomarańczy zjedzonych na poboczu, noclegów w gaju oliwnym, spojrzeń pytań gestów i serdeczności ludzi, dla których jazda na wyładowanym bagażami rowerze dla własnej przyjemności jest czymś niezrozumiały a jazda z dzieciakami zakrawa o coś z innej galaktyki. Autobus beznamiętnie pokonuje zakręty, wioski, miasteczka. stęka na podjazdach i piszczy hamulcami na co ostrzejszych zjazdach. Przewozi od punktu A must see do punktu B highlight a tu okazuje się, że najciekawsze jest między must see a highlight. Kiedyś też tak jeździliśmy. Może nie autobusami tylko autostopem i zdarzały się różne ciekawe sytuacje w „dupach świata” ale jednak to dopiero teraz zobaczyłem jaka jest różnica w jakości przemieszczania, albo raczej w percepcji pokonanej drogi (brzmi to prawie jak sformułowanie naukowe). Zmieszany trochę takimi przemyśleniami, ciągłym deszczem, przemokniętymi sandałami i pojawiającym się głodem wysiadłem w Szafszawanie. Nie zdążyłem wyjść z dworca i już się zaczęło, taxi? hashish? good quality! Special price for you, my friend! W medinie jeszcze gorzej, Hey Rasta, want something good? very cheap, Pokonia, dien dobrzy, ziękuje, dobra cena! W hotelu okazało się, że szef jest w meczecie a że piąteczek to będzie za 30 minut. Pogrzebało to mój plan wyrobienia się w 25 minut i powrót wcześniejszym autobusem. Czekając na szefa pogadałem z sobowtórem DJ Percha, który też jeździ na rowerze, ale jazdę z dziećmi uważa za coś nadzwyczajnego.Jako że przywykliśmy do tłumaczeń, że rower, że dzieci, że zima, że namiot to gdy szef wrócił, spędziłem chwilę tłumacząc dlaczego chciało mi się jechać w taką pogodę, przez kilka godzin po kawałek materiału o wymiarach 1mx1m. Zadowolony z dobrze owocnego wykonania misji uciekłem na dworzec bo znów głowa boli, znów deszcz co powodzie w Maroku spowodował zalewa ulice błękitnego miasta. Powrót nie należał do najprzyjemniejszych: głowa, zimno, zakręty, podjazd, sen przeplatany wsłuchiwaniem się w opowieści współpasażerów. Znów większość to backpackersi. Początkowo nieśmiało potem coraz wylewniej porównywali kto dostał good price a komu good quality zrobiło dziury w mózgu. Przecież Szafszawan to nie tylko niebieskie miasto, to także stolica narkotykowa gór Riff, przynajmniej ta turystyczna stolica. Znów przejażdżka z punktu A do punktu B. Już czekają travellers hostel w Fezie na przyjęcie gości co to must see bo tak napisane w najpoczytniejszych publikacjach. Po przyjeździe do Fezu moje must see tego dnia ograniczyło się do odwiedzenia budy z jedzeniem i ciastkarni. Najważniejsze, że wieczorem Rutka znów zasypiała pod swoim kocykiem.
PS żeby było śmiesznie, my też korzystamy z przewodników z niebieskim grzbietem. Znamy i lubimy kilku backpackersów, ale chyba najbardziej lubimy turlać się między must see a highlightsami najlepiej dupiatymi drogami.
I z tych przygód „pomiędzy” rosna wspomnienia…Jeden kocyk, a tyle atrakcji. Teraz to już musicie go pilnować jak oka w głowie, bo to rodzinny skarb 😉
Przypomniałam sobie nasze gramolenie po deszczowej nocy z rumuńskiego błotnego pola….200m pokonalismy w pół godziny, a kolejne 2 czyścilismy rowery.
Ach, ja w tym roku w Czarnogórze wracałam po misia Lampo-Bampo….jakieś 30 km w jedną stronę. Ale bez bagażu i dzieci jakoś poszło :).
Dzielni jestescie! I dobrze ze zguba znaleziona. Fasola, mysle ze po tych doswiadczeniach to mozesz sie opiekowac smialo przedszkolem. Calujemy juz prawie noworocznie i czekamy na nowy wpis.
Mały kocyk, a tak wiele przeżyć z nim związanych. Zarówno dla „bohatera” jak i oczekujących na jego powrót. Szczęśliwego Nowego Roku, bo już mamy 2015 . Jestem ciekawa jak spędziliście noc z 31-go na 1-go stycznia. Może napiszecie !
Całkowicie rozumiem powrót po kocyk! Wojtek też ma taki, po który wracałabym nawet 2 dni 🙂 Pozdrawiamy serdecznie!
A ja sie wsciekam,jak musze szukac smoczka pierdylion razy dziennie w domu…To dostalam lekcje pokory:) Trafilam do Was przypadkiem kilka dni temu i juz zostaje,wasz blog uzaleznia:)
[…] miejsca, tylko Fez, Rabat, Casablanca, Essaouira, Agadir… a przecież najpiękniejsze i najważniejsze jest pomiędzy tymi miejscami . I na tym nagle się złapaliśmy. Bo przecież trzeba jeszcze zaliczyć pustynię, zobaczyć […]