Legzira
Jest taka rzecz na wybrzeżu Atlantyku, nieco na południe od Eszewerii, której zdjęcia zobaczone w Internecie przekonały nas na tyle, że zapragnęliśmy zobaczyć ją na żywo. To był dzień po totalnym hardkorze rowerowym. Wiało tak mocno, że momentami nie dało się jechać, a pchanie obciążonych bagażami rowerów także szło mozolnie. Nie wiało w twarz, ale gdy dostawało się strzała w bok, człowiek po prostu leżał. Walczyliśmy tak kilka kilometrów, ale nie ma co się zajeżdżać, więc po uzupełnieniu zapasów, prędko się rozbiliśmy, by z nadzieją na lepsze jutro zasnąć pod rozgwieżdżonym niebem.
Nocleg piękny i kolejny dzień już bez wiatru. Droga wiła się wzdłuż oceanu, raz oddalając się, a raz przybliżając do wody. Na TO miejsce przyjechaliśmy wyjątkowo wcześnie. Myśleliśmy sobie: zobaczymy i pojedziemy dalej, może nawet za Sidi Ifni. Wszystko w porządku, tylko nie wiedzieliśmy, że TO miejsce jest warte zachodu o zachodzie słońca. Zastanawialiśmy się czy warto zostać, poczekać. Warto. Zdecydowanie warto! TO miejsce to Legzira. W jednej z restauracyjek poznaliśmy rowerzystę (tym razem bez roweru) i Polkę z synem Kazikiem, z którymi miło spędziliśmy godziny oczekiwania na odpływ i dostęp do łuków.
Być może gdyby Ocean był mniej wzburzony , byłoby łatwiej dostać się tam wcześniej. My trafiliśmy w idealnym momencie. Nie było ludzi, było za to piękne słońce. Taka piękna gra świateł w tym miejscu to dosłownie kwestia 30 minut, więc dobrze wstrzelić się tak, by pod łukami być dokładnie o zachodzie słońca, a z parkingu idzie się dobrych 20-30 minut. Zobaczcie sami jak pięknie.
Cudowne, piękne chwile! Zazdroszczę!
Noooo, ja też.