„Prawdziwa pustynia”
Gdyby Karol w Familiadzie zadał pytanie „Z czym kojarzy Ci się pustynia?”, pewnie najlepiej punktowaną odpowiedzią byłby piasek. Kolejne to jak sądzę: wielbłądy, oaza, brak wody… co jeszcze obstawiacie? Trochę w tym racji, ale chyba jeszcze więcej stereotypu, stereotypu geograficznego!
Bo czymże jest pustynia? Ta prawdziwa pustynia? Jaka prawdziwa? Która w takim razie jest prawdziwa, a która fałszywa? Czy fałszywa jest żwirowa (serir) czy kamienista (hamada)? I dlaczego niby piaszczysta (erg) ma być bardziej prawdziwa? Bo popularniejsza, a być może dlatego że jest bardziej malownicza, bardziej egzotyczna? W końcu żwir i kamień budują świat gdziekolwiek indziej, całkiem sporo takich miejsc znajdziemy także w Polsce.
Kajtek w czasie naszej drogi przez Saharę, kilkukrotnie pytał nas kiedy w końcu dotrzemy do „prawdziwej pustyni”. Masz Ci los, nawet my – geografowie (pewnie z pomocą przedszkola i niektórych książek) ukształtowaliśmy w nim taki obraz świata. Oczywiście jest on prawdziwy, ale nie pełny. Tak jak to, że byliśmy na kontynencie afrykańskim, ale nie jestem w stanie powiedzieć, że go poznałam albo przemierzyłam, będąc tylko w Maroku. Prawdziwe, ale nie pełne. Dało mi to do myślenia – jak w takim razie przedstawiać pustynię? Jak zgeneralizować to pojęcie by obraz był pełny, a może nie warto generalizować (jak z wszystkim innym)? Nie wiem, ale opowiem Wam historię, która dla mnie pokazała prawdziwe oblicze pustyni. Pewnie potrzeba po prostu wielu spojrzeń, wielu dni by pokazać pełnię, szczególnie takiego majestatu jak pustynia.
Historia pustynna
Dla mnie pustynia to przestrzeń, pustkowie, miejsce majestatyczne właśnie, które zasługuje na respekt. Spędzając kilka dni w oazie Tarmguist postanowiliśmy wybrać się do ciepłych źródeł w okolicach miejscowości Fask. Na wycieczkę pojechaliśmy z Luną i Ashką
– niezwykłą parą szwedzko-irańską, którą poznaliśmy właśnie z oazie (mieszkali tam już jakiś czas i dopinali formalności czyt. kupno osła na przejście przez część Sahary). Oni pojechali stopem, my rzecz jasna rowerami. Mieliśmy prowizoryczną mapę miejsca, do którego mieliśmy dotrzeć narysowaną przez naszego marokańskiego gospodarza. Do przejścia-przejechania mieliśmy kilka kilometrów, ale humory dopisywały, więc razem wędrowaliśmy sobie niespiesznie. W pewnym momencie Zbychu stwierdził, że podjedzie na rowerze szybciej na zwiady – poszukać źródeł, gdy znajdzie wróci po nas i pójdziemy razem. Zbychu pojechał, a ja z dzieciakami, Luną i Ashką kontynuowaliśmy naszą wycieczkę. Kiedy tylko napatoczył się miejscowy spytaliśmy go o drogę i okazało się, że Zbychu pojechał w złą stronę, a może nie tyle złą co nie najkrótszą drogą. I nasze drogi się rozeszły… Wypatrywałam Zbycha, bo czułam że idzie nam się coraz gorzej, a końca nie widać. Powoli zaczynaliśmy odczuwać głód i dzieciaki w przyczepie ciążyły coraz bardziej, a ja zdałam sobie sprawę, że nie wzięłam nawet pieluchy dla Rutki, bo miała to być krótka wycieczka. By przyspieszyć zostawiłam piechurów i ruszyłam na rowerze w stronę już chylącego się ku zachodowi słońca. W końcu dotarłam do źródeł – pokazałam je Kajtkowi, zanurzyliśmy w nich łapki, nakarmiłam Rutę i zorientowałam się, że słońce zawieszone jest już bardzo nisko nad horyzontem. Droga do domu to zaledwie kilka kilometrów, ale bez asfaltu, przez pustynię, przez pustkę. W mojej głowie zaświtał pomysł, żeby jechać na azymut, bo tak będzie szybciej. Nic bardziej mylnego, bo droga może i krótsza, ale niepewna. Zamiast trzymać się pokonanej już drogi, która powoli zaczynała niknąć w szarościach, jechałam na przełaj zastanawiając się tylko czy kolczaste sukulenty nie przebiją mi zaraz dętki. Dzieciaki coraz bardziej zmęczone podskakiwały na wertepach. Słońce zaszło szybciej niż się mogłam spodziewać i kolejna myśl pojawiła się w głowie: „Wszystkie światełka są w sakwie Zbycha” Po omacku gnałam co sił w nogach przed siebie, w stronę asfaltu, teren robił się jednak coraz bardziej wymagający. W końcu musiałam zrezygnować z jazdy i zaczęliśmy powolną wędrówkę. Zrobiło się całkiem ciemno, a jedynym punktem odniesienia były błyskające co jakiś czas w oddali światła samochodów. Najgorszy w takiej sytuacji jest oczywiście strach, który coraz bardziej mnie obezwładniał, ale brnęliśmy do przodu, ja ze łzami w oczach i Kajtek, który pytał dlaczego płaczę. W zasadzie dlaczego? Bo byłam głodna, bo byłam sama z dzieciakami gdzieś pośrodku niczego, bo raz za razem przyczepa grzęzła tak, że trzeba było ją dźwigać i przenosić. W końcu zadzwonił telefon, bo chociaż to miałam – ale że mieliśmy tylko jeden telefon, bo rzadko kiedy się rozdzielaliśmy to Zbychu musiał prosić dobrych ludzi o możliwość kontaktu ze mną. Umówiliśmy się, że Zbychu będzie patrolował główną drogę na odcinku ok 8km, do której miałam nadzieję jakoś dotrzeć. Tylko jak Zbych miał mnie znaleźć skoro nie było mnie absolutnie widać? Ciemno było choć oko wykol, a ja bez najmniejszego źródła światła. Wśród tej pustki spotkałam pasterzy, którzy wskazali drogę do asfaltu. Trzymałam się jej już kurczowo. Byłam totalnie wypruta, ale adrenalina wciąż pozwalała pedałować. Pustynia dała mi po tyłku. Zbycha spotkałam po drodze, a w oazie czekali zaniepokojeni gospodarze – Ali i Aziz. Luna z Ashką dotarli do domu jakieś dwie godziny po nas – wymęczeni i przemarznięci.
W zasadzie nie miałam się czego bać, może jedynie złapania gumy na kłującej roślinie. Wiedziałam dokąd mam dojechać, ale wszystko było dalej niż mi się wydawało – ot, pułapka pustyni. Ponadto temperatura, która po zmroku spadła błyskawicznie, światła migoczące gdzieś w oddali, mieniące i oszukujące, wszystko to było straszne. Tak irracjonalnie, ale po ludzku straszne. Całe szczęście historia dobrze się skończyła, a dzieciaki wesoło wróciły do ciepłego domu i nawet nie pamiętają pewnie tej przygody. Mnie ten dzień zapadł głęboko w pamięci, tym bardziej po ostrzeżeniu miejscowych, byśmy nie igrali z pustynią, bo to nie miejsce na zabawy i przede wszystkim, że mamy trzymać się razem. To było pierwsze zetknięcie się z pustynią, nie piaszczystą, z oazą, sukulentami, zimnem w nocy, złudzeniami odległości, pustką, pięknem i mrokiem. Zapamiętam tę lekcję na długo.
Poznanie przez doświadczenie
Po tysiącu kilometrów przejechanych przez pustynię (równiutkim asfaltem) dotarliśmy do piaszczystej części marokańskiej Sahary, do M’hamid. Spędziliśmy przemierzając pustynię kilka tygodni, chłonęliśmy ją w każdym calu. Po grudniowej powodzi pełna była kwiatów, a w uedach wciąż stała woda. Mijaliśmy oazy, stada kóz, pasterzy na osiołkach i grupy kamperów (choć to raczej one nas mijały). Poznaliśmy wielbłądy i myszoskoczka, nie spotkaliśmy za to, pochowane na zimę, węże i skorpiony. Było zielono i kolorowo. Czy to nie jest prawdziwa pustynia? Dla mnie prawdziwa pustynia to przestrzeń, to fauna i flora, to kolory i formy, to jej różnorodność, to rozgwieżdżone niebo i wieczory przy ognisku. Znam wielu
Pewnie Kajtek nadal pustynię będzie najbardziej kojarzył z piachem i wielbłądami, bo to mu sprawiło największą frajdę. Jednak mam nadzieję, że będzie wiedział że pustynia nie ogranicza się do tego. Jako geograf mam też nadzieję, że takie stereotypy geograficzne nie będą wiecznie powielane, choć wiem, że jest ich sporo i jak to stereotypy są trudne do zmienienia. Znacie jeszcze jakieś inne?
Fantastyczne zdjęcia, fantastyczna wycieczka powiem szczerze: Zazdroszczę!
Dziękujemy! Nie zazdrościć – jechać!:)
Byłam tam i potwierdzam, to cudowne miejsce. Szkoda jednak ze obecnie niebezpieczne, zwłaszcza dla kobiet.
Co się zmieniło od czasu kiedy tam byliśmy, ze uważasz ten obszar za niebezpieczny, zwłaszcza dla kobiet?
Jestem all in jeżeli chodzi o podróże z dziećmi ale ta opowieść już mi się ociera o przegięcie. Fajny wpis. Stereotyp … Na uralu wieczny śnieg i temperatura zawsze poniżej 0
pozdrawiam
Marcin