Noworoczne podsumowania, noworoczne zestawienia, noworoczne postanowienia… – kto nas zna wie, że to nie dla nas. W zasadzie co zmienia ta „magiczna” data, oprócz cyferki w kalendarzu? Dlatego też nie jesteśmy fanami imprez sylwestrowych, choć rzecz jasna każdy powód jest dobry. Dla nas to był dobry powód nie do imprezy, ale do ucieczki z miasta. Choroby miotają nas i poniewierają od listopada, więc postanowiliśmy w końcu się odczarować. Jakim sposobem i czy się udało?
Jasne, że się udało. Bo co miałoby się nie udać;) Może nie było tak jak miało być, ale w końcu wiadomo jak to z planami, zwłaszcza naszymi, bywa;) A było to tak. Dawno, dawno temu, czyli w środę przed Sylwestrem, zadzwoniłam do kumpla, który ma piękny letniskowy domek w Beskidzie Niskim. Nie spodziewałam się, że uda nam się znaleźć jeszcze coś wolnego gdziekolwiek, a ponadto chcieliśmy rzeczywiście uciec, nie tylko od krakowskiego smogu, ale również od ludzi, którzy mniej lub bardziej rozsiewają bakterie i wirusy. Chcieliśmy posiedzieć w naszych dobrze znanych wirusach, pozbyć się trwającego od 3 tygodniu kaszlu i kataru, pobyć razem. Dzwoniąc nie zastanawiałam się za bardzo jak będzie, co będzie i czy w ogóle się uda. Kumpel stwierdził tylko, że jesteśmy nienormalni, ale że jakoś klucze nam dostarczy. Sprawa jakoś ucichła i w końcu w piątek wysłałam SMS-a czy uda się z tymi kluczami czy jednak nie. Udało się, ale że Z. w pracy, a my nie spakowani, po szybkiej akcji organizacyjnej wyruszyliśmy na zimową ekstrim ekspedyszyn koło 17. Rzecz jasna jeszcze jakieś karmienie po drodze i pod domek zajechaliśmy koło 21. Pod domek to za dużo powiedziane, bo śnieg uniemożliwiał podjechanie, ale i tak sukcesem była w miarę odśnieżona droga do domku. Łopata w ruch i udało się zjechać z drogi. Siedząc w samochodzie z dzieciakami i grzejąc się przy rytmicznym warkocie silnika nieco niepokoiło mnie -14 stopni Celsjusza na wyświetlaczu. Ale co tam, przecież zaraz Zbych odpali kozę i zrobi się przytulnie i miło.
Przytulnie owszem się zrobiło, ale nie za sprawą ogrzewającego ognia, ale przytulania, bo co innego nam pozostało. Wyziębiony domek, w którym wszystko było pozamarzane w nocy osiągnął magiczne +7. Jednak okutani śpiworami, kocami, kołdrami i kurtkami przespaliśmy spokojnie noc (ogrzewaliśmy się myślami o tych wszystkich zimowych wariatach na Bajkale czy Jukonie), a dzieciaki dawno nie spały z takim spokojem i bez kaszlu. Dokładając całą noc do kozy (po raz pierwszy tak bardzo ucieszyłam się z nocnych karmień Wandy, bo dzięki niej wciąż podtrzymywaliśmy ogień) i przy wtórze słońca, temperatura rosła z minuty na minutę, a my powoli przechodziliśmy z trybu przetrwalnikowego w stan aktywności. I dzień stał się jak marzenie. Za oknem mróz, śnieg skrzypiał pod nogami, dla uspokojenia ducha spróbowaliśmy odpalić samochód – udało się i w południowym słońcu szaleliśmy na śniegu. W końcu śnieg! W końcu niebieskiego niebo! W końcu oddech pełną piersią! Dzieciaki szalały na śniegu, Wanda w końcu bez zatkanych zatok (update od naszych najlepszych, ukochanych lekarzy z Tubingen: „Tekst o sylwku spoko. Jestescie hardcoramj. Tylko wanda nie ma zatok, tzn ma, ale tylko jedna pare narazie (z 3) – dziękujemy za sprostowanie – bez zatkanego nosa zatem)
spokojnie spała w chuście i zupełnie przestała nam przeszkadzać minusowa temperatura. Wiedzieliśmy, że za górą, w Nowicy siedzą Tuptamy. Umówiliśmy się więc na stoku w Smerekowcu na wspólną gorącą czekoladę po małym szusowaniu. W końcu bez brzucha sezon mogłam oficjalnie otworzyć i potowarzyszyć Kajtkowi w stawianiu drugich kroków na nartach. Bakcyl złapany, więc zapowiada się dobra zima. A przy gorącej czekoladzie z Hanią, Manią, Justą i Wojtkiem dogadaliśmy się na noworoczną kawę w Szpilkowie, tam właśnie Sylwestra spędzała znajoma rodzina i jak się okazało był wolny pokój, ale przecież nie możemy iść na łatwiznę;) Poszliśmy „świętować” do naszego rozgrzanego domku zasypiając już tradycyjnie „przed czasem”. Obudziły mnie pojedyncze strzały – a jednak nawet tu! i niestety problemy żołądkowe. Wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, że kibelek zamarznięty, na zewnątrz -11 stopni i jakoś warunki nie sprzyjające do przeżywania jelitówki. Los okazał się jednak łaskawy i tragedii nie było. Kawowe spotkanie jednak odwołałam, tylko mały spacer w Łosiach uskuteczniłam z Kajtkiem, bo mroźny wiatr skutecznie zniechęcił do większych wypraw w towarzystwie Noriego, Ani, Młodego i psów. I tak niespiesznie, trochę przed czasem i nie do końca w formie wracaliśmy sobie do Krakowa. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów dałam Zbychowi poprowadzić samochód i jakoś tak sympatycznie, zdrowsi-niezdrowsi wróciliśmy „do domu”.
Mimo niesprzyjających warunków, trzech martwych myszy w kominku, setki much obudzonych nagłym wzrostem temperatury w domku, brakiem kibelka i bieżącej wody warto było wyjechać, choć na tak krótko. Ale jednak uciec. Jednak poczuć się jak pod namiotem;) Jednak pobyć razem i w spokoju zrobić jak się chce. Także chyba życzymy Wam jak najwięcej tych małych i wielkich ucieczek, od codzienności, od wszystkiego co w życiu uwiera [ucieczka nie dosłownie, bo trzeba stawiać czoła codzienności i wytrwałości w tym też Wam życzymy].
A jednak mamy noworoczne postanowienie – nie chorować i w zdrowiu dołączyć do Obywatelskiego Marszu do Aleppo. W sumie to wcale nie noworoczne, bo postanowiliśmy to już dawno temu;) A i może jeszcze, że będę częściej coś pisać… może:) A jak tam u Was z Nowym Rokiem?