Duch kajtostanów…
Musimy Wam się do czegoś przyznać. Straciliśmy ducha, ducha Kajtostanów. Zaczęliśmy mieć jakieś dziwne ambicje, robić coś jak ktoś inny, być kimś innym. Na szczęście w porę postawiliśmy sobie pytanie po co? I mimo, że przez chwilę zapomnieliśmy co jest dla nas najważniejsze, odpowiedzieliśmy sobie na to pytanie bardzo uczciwie i udało się odzyskać siebie.
W pewnym momencie stało się z nami coś dziwnego. Nagle zapragnęliśmy zobaczyć zbyt wiele, zaliczyć ķolejne atrakcje Maroka. A często bywa tak, że jak człowiek chce zbyt wiele to dzieje się wręcz przeciwnie. Gnasz, zamiast się zatrzymać. Mijasz wioski, zamiast je smakować. Osoby mijają w kąciku oka, zamiast być w ich centrum. Nie rozmawiasz, nie poznajesz, nie czujesz miejsca, tylko Fez, Rabat, Casablanca, Essaouira, Agadir… a przecież najpiękniejsze i najważniejsze jest pomiędzy tymi miejscami . I na tym nagle się złapaliśmy. Bo przecież trzeba jeszcze zaliczyć pustynię, zobaczyć Marakesz, pozwiedzać Antyatlas. Wszystko w porządku, ale nagle okazało się, że w miesiąc nie da się zrobić tego co byśmy chcieli. Zaczęliśmy się coraz częściej na siebie denerwować, bez powodu oczywiście. Bo pośpiech, bo głód, bo za drogo, bo za szybko. Słowo klucz – pośpiech. Tak się nie da, my tak nie potrafimy. Spotkaliśmy na szczęście po drodze kilka osób, które co prawda nie wprost, ale jakoś przekazały nam swoją energię, która dała nam do myślenia.
Wszystko zaczęło się od Rabatu, w którym się zasiedzieliśmy. 3 tygodnie w mieście to zdecydowanie za długo. Szczególnie, że okazało się, że nagle do wyjazdu z Maroka został nam tylko miesiąc. Nie da się bowiem przedłużyć trzymiesięcznego pobytu w Maroku, nie przekraczając którejś z granic. W związku z tym nasz plan posiedzenia tutaj dłużej spełz na niczym. Miesiąc… cholernie krótko. Jak to krótko? Zapyta ktoś kto na etacie dostaje 2 tygodnie urlopu i tyle. Ale uwierzcie, że na Maroko i to w dodatku na rowerze to zdecydowanie za mało. Czas nam się skurczył i nagle zaczęliśmy gonić, bo musimy zobaczyć jeszcze to, i to i tamto. Musimy? W końcu postawiliśmy sobie to pytanie i zaczęliśmy się grubo zastanawiać nad odpowiedzią. Ciężko przed samym sobą przyznać się do błędu, do oszukiwania siebie. Bo ja, mama Fasola zrozumiałam, że coś w wyjeździe się zepsuło, że nie tędy droga. Nie w pośpiechu, nie w gonieniu, nie w skakaniu z miejsca na miejsce, bo muszę. Nic nie muszę, jestem przecież na urlopie. Chcę, nie muszę. Powiedziałam przed samą sobą jeszcze jedno: wrócimy do Maroka. Bo to piękny i zdecydowanie za duży kraj na jeden trzymiesięczny pobyt. I w końcu na pytanie: dokąd jedziemy? Odpowiadamy: przed siebie. Na pytanie o plany odpowiadamy, że chcemy wrócić kiedyś do Krakowa, prawdopodobnie wtedy kiedy nam się kasa skończy. Tak, w końcu zaczęliśmy się turlać. Nie przez to, że podjazdy nas pokonują, ale dlatego że chcemy. Tak po naszemu, po kajtostanowemu. Niestety nie zobaczymy nawet tego co byśmy chcieli, ale przecież zawsze można wrócić. I zaczęło być spokojniej, jedziemy i chłoniemy otaczający nas marokański świat.
Droga i ludzie
Wszystko zaczęło się w Rabacie. Piękna jazda. I mimo, że gnaliśmy na łeb na szyję to jechało się wyśmienicie. Zaczęliśmy robić nawet jakieś konkretne odległości – nawet ponad 60 km. Pogoda dopisywała, słońce, lekki wiatr ni to w twarz, ni w plecy. Delikatne podjazdy, niewielki ruch, bo jak zwykle omijaliśmy główne drogi. Z Rabatu ruszyliśmy prosto na południe i na szczęście ominęliśmy Casablancę. Pędziliśmy polnymi dróżkami, trzymaliśmy się oceanu. Droga naprawdę wypasiona i polecamy wszystkim sakwiarzom. Omijajcie krajową jedynkę. Mijaliśmy kolejne wioski, miejscowości, zmienialiśmy krajobraz. Najpierw przez marchewkowe pola, później przez plantacje bananowców dotarliśmy do Agadiru. Spaliśmy na dziko, czasem zgarniani przez miejscowych. Myliśmy się w ilości wody równej niewielkiej kałuży. Życie płynęło, w zasadzie falowało wraz z oceanem. Przypływ i odpływ. Dzień i noc. Jazda i szybki odpoczynek. W El Jadida skorzystaliśmy z gościny księdza Władysława i dalej, dalej, dalej. W końcu w Safi, po nocy złej (Rutki pobudki co godzinę i niedający spokoju huk oceanu), zmęczenie wzięło górę. Po przejechaniu 5 km, zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Mama Fasola poszła spać i wtedy pojawili się oni. Sarah i Yoan. Para francuzów z Jury. Sakwiarze, pierwsi po przejechaniu ponad tysiąca kilometrów. Zatrzymali się, pogadaliśmy chwilę, wypiliśmy herbatkę i pojechali. My zmotywowani, ruszyliśmy za nimi i dogoniliśmy w kolejnej wiosce. Okazało się, że są tak samo głodni jak my, więc wspólmy obiad w gar kuchni, a potem już się samo potoczyło jak koła naszych rowerów. Wspólny nocleg, impreza w naszym ogromnym namiocie, gra w karty do późnej nocy (23.00) i śniadanie. Im nasze powolne ogarnianie całego bajzlu nie przeszkadzało, wszystko w swoim czasie. Kolejna herbata ugotowana błyskawicznie na benzynie i wspólnie ruszamy do przodu. Razem. Jest fantastycznie.
Mamy kopa motywacyjnego i wielką pomoc na podjazdach. Im nie przeszkadza nasze tempo. Widać, że spokojnie jechaliby szybciej, ich przerwy trwały by krócej, ale czuliśmy, że nie przeszkadza im nasz system. Woleli pobyć z nami. Kolejna wspólna noc, przejechane kilometry, przegadane godziny, hektolitry wypitej herbaty z miętą. W końcu za Essaourią pożegnaliśmy się, bo my mieliśmy nocleg u coucha, a oni kolejny raz na dziko. (A swoją drogą dostaliśmy piękne zaproszenie od Polaków, którzy zimują właśnie w Essaouirze, ale byliśmy już daleko na południu, więc nie skorzystaliśmy, choć pewnie zobaczymy się już w Polsce, bo znowu ten klimat, idee, filozofia jakaś spójna mi się wydała. Dzięki Ala). Powiedzieliśmy sobie do zobaczenia, bo to ta sama energia i wiemy że się spotkamy. Okazało się, że nie trzeba się spieszyć, nie trzeba jeździć od 'must see’ do 'highlight’. Ta sama filozofia, ta sama radość z jazdy, o której zdążyliśmy zapomnieć i zacząć się napinać. Sarah i Yoan przypomnieli nam co ważne, otworzyli nam na nowo oczy. Nie zdawałam sobie z tego sprawy podczas wspólnej jazdy, ale uświadomiłam sobie później w Agadirze, że to byli dobrzy ludzie, których spotkaliśmy we właściwym czasie i miejscu. Nic się nie dzieje przypadkowo.
Wygrzewając się na plaży w Agadirze (jak dziesiątki Polaków, co widać i słychać), pozbyliśmy się planów, plan to powrót do domu.w dniu zaplanowanego wyjazdu w góry, w Antyatlas poczułam jakiś smutek, że mam się pożegnać z Oceanem ciepłymi nocami, wakacyjnym słońcem i sandałami. Później pojawił się kanadyjczyk, który poinformował mnie o remoncie drogi do Tafrout, drogi którą mieliśmy jechać. 60 km po ostrych kamieniach dla dzieciaków raczej nie byłoby specjalną frajdą. I tak ze zgranym, zaplanowanym śladem na GPS, pojechaliśmy w zupełnie innym kierunku. Ot, plany. Nic więcej. Ot, Kajtostany. Wszystko. Cali my.
Fasola, uwielbiam wasze podejście do życia, podróżowania i dzieciaków. Chciałabym powiedzieć, że jak dorosnę, chciałabym być taka jak Wy, ale chyba trochę brak odwagi. Ściskam, uważajcie tam na siebie.
Kotas, jak dorośniesz to już nic z tego:) Dziecko trzeba w sobie pielęgnować, bo dzieciaki to dopiero mają odwagę!
Siemano kochani!
Nareszcie nadrobilem zaleglosci w czytaniu waszych relacji:) Super ze wyluzowaliscie i lapiecie to co wazne i to co po prostu sie zdarza gdy nie ma cisnienia i napinki. Wspaniala podroz! usciski dla Kajtka i Ruty.
Ja po kilku miesiacach spedzania czasu w roznych miwjscach w Polsce ruszam na poludniowy zachod 🙂 Na poczatek Francja, potem Hiszpania i Portugalia. Moze na siebie trafimy gdzies po drodze 🙂 Pozdrowienia
janek
Super Janku. Doczekać się nie możemy spotkania. Wszystko wskazuje na to, że w okolicach Kajtka urodzin będziemy w Portugalii, gdzieś na południu. Wcześniej Sevilla i okolice (może zjedziemy do Tarify, może Kadyks albo jakąś komunę w górach znajdziemy). Potem na północny wschód gdzieś w okolice Palencji.
Tak czy owak, daj znać jak przejedziesz Pireneje, umówimy się i podjedziemy do Ciebie;)