Działa, wszędzie działa. Co działa, jak to działa? Jak działa Gibraltar? Działa doskonale, choć dla nas przyczyniła się do tego jedna rodzina – Smartwithkids.
Już w sumie nie wiem od czego się zaczęło, kto napisał pierwszy, czy ja czy Justyna? Ale to zupełnie nie istotne, najważniejsze że się udało i spędziliśmy w Gibraltarze kilka przemiłych i owocnych dni. Dzięki uprzejmości Michała i Justyny możecie czytać ten wpis, bo pewnie gdyby nie oni to ten tekst pojawiłby się z tydzień później. Jednak ciepłe mieszkanie, doborowe towarzystwo dla nas i naszych dzieci to w drodze bardzo dużo. Doświadczeni takiej gościnności od samego początku wyjazdu i mamy tylko nadzieję, że nigdy się nie skończy. To pewnie wraca karma, którą przekazaliśmy goszcząc kolejnych couchów w naszym hucianym gniazdku. Ale wróćmy do Gibraltaru. Przede wszystkim wjechaliśmy do niego w pełnym słońcu, co miało dla nas ogromne znaczenie po „bujaniu w obłokach”. W końcu mogliśmy rozwiesić na balkonie mokry namiot, przewietrzyć śpiwory, zjeść znakomitą pizzę i pogawędzić miło po polsku. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem wybraliśmy się z naszymi gospodarzami na spotkanie gibraltarskiej Polonii. Nie wiedziałam, że taka w ogóle istnieje, ale mogłam się domyślić, skoro Polacy są wszędzie. Dowiedzieliśmy się trochę o tym jak działa Gibraltar. Justyna i Michał z córami mieszkają tu od 4 miesięcy, ale na spotkaniu były osoby, które siedzą tu już dobrych kilka lat. W sumie całkiem niezłe miejsce – klimat południowej Hiszpanii, „ludzki język” (niestety jesteśmy z tych co to słabo stoją z językami obcymi, choć nie przeszkadza nam to wcale w porozumiewaniu się w każdym z nich), brytyjskie zarobki i raj podatkowy. Powinno działać doskonale, czyż nie? Pewnie działa, choć jak to narodowo mamy w zwyczaju trzeba było ponarzekać i dowiedzieliśmy się, że w sumie Gibraltar to niezła mafia, a nepotyzm jest tu na porządku dziennym. Trudno załatwić cokolwiek bez znajomości kogoś na właściwym stanowisku i jestem w stanie w to uwierzyć, skoro w 38-milionowej Polsce często tak to wygląd, to nic dziwnego, że 30-tysięczne miasto tak działa. Ale nasi gospodarze nie narzekają, bo żyje się tu naprawdę dobrze i wyglądają na mega szczęśliwych, a chyba to najważniejsze. W dodatku nas uszczęśliwili przygarniając nas pod swój dach, karmiąc pysznie i udostępniając nam pralkę i wannę. Tak, tego nam było trzeba.
Gibraltar zaczęliśmy oczywiście od zwiedzania skały. Bilet w cenie 10£ uprawnia do zwiedzenia jaskini św. Michała, rezerwatu makaków, tuneli oraz zamku Maurów. Skorzystaliśmy prawie z wszystkiego, choć oczywiście największą atrakcją dla Kajtka były małpy. Ale po kolei. Generalnie po drodze zaczepiają nas ludzie, pytają się skąd, dokąd, po co? Są ciekawi, co zrozumiałe i najczęściej bardzo uprzejmi. Gdy kupowaliśmy bilety, podjechała taksówka, wyskoczył z niej koleś i krzyczy. Patrzcie to oni, widziałem ich wczoraj, jeżdżą na rowerze z dwójką dzieci, zobaczcie siedzą w przyczepce. Faktycznie wzięliśmy na spacer przyczepę, bo jednak możliwość posadzenia dwójki dzieciaków przy całodniowym zwiedzaniu to klawa sprawa. Choć może nie do końca w tych iście górskich warunkach. Zmachaliśmy się nieziemsko, tata Zbych oczywiście bardziej, bo ja tylko pomagałam. Przez przyczepkę nie mieliśmy też szans wejść do zamku Maurów. Next time. Ale od początku, bo iluś tam metrach podjazdu dojeżdżamy do groty św. Michała, którą roboczo nazwałam dyskoteką. Wchodzisz i twoim oczom ukazuje się ogromna komnata jaskini, jednak przepiękne stalagmity, stalagnaty, draperie, kolumny mienią się we wszystkich kolorach tęczy, które zmieniają się w rytm muzyki… dyskotekowej. Oniemiałam ale nie z zachwytu. Obecnie pełniąca rolę sali koncertowej przestrzeń, w czasie II wojny światowej była szpitalem. Właśnie wtedy, dla celów bezpieczeństwa, poucinano zagrażające chorym formy krasowe. Dalsze korytarze, do których nie docierają dźwięki muzyki ani kolorowe światełka, zachwycają bogactwem formy. Ale co tam formy, Kajtek czeka na małpy. Choć zmęczony, szuka dzielnie i wypatruje wesołych pyszczków. W końcu są. Dwa, trzy, cztery, dziesięć. Są wszędzie. Wszyscy zwracali nam uwagę na bezczelność tych stworzeń, więc pilnowaliśmy się mocno. Jednak widząc śpiące makaki pomyślałam sobie w swej naiwności, że przecież zdążę wyjąć kanapkę z plecaka i podać ją głodnemu dziecku, które siedziało bezpiecznie w karocie (przyczepka po hiszpańsku). Tak, zdążyłam… się obrócić, gdy w ułamku sekundy zobaczyłam skaczącą na mnie małpę. Wskoczyła mi na plecy porywając kanapkę z dżemem i pieluchy Rutki. Na szczęście pieluchy porzuciła skupiając się na pysznej zdobyczy. Głodny Kajtek w płacz, jak to małpa zjadła mu kanapkę, oczywiście ostatnią. Zmęczenie i głód nie pozwoliły mu się cieszyć z całej sytuacji, ale my nie mogliśmy się przestać śmiać. Potem jeszcze szybka przebieżka przez tunel wielkiego oblężenia, gdzie umiejscowiona jest wystawa historyczna opisująca dzieje tych podziemnych schronów. Tam też znajduje się tablica pamiątkowa poświęcona tragicznie zmarłemu w roku 1943 Władysławowi Sikorskiemu. Dom i kolacja. Piękny dzień. Codziennie z naszymi gospodarzami jedliśmy śniadania i kolacje, które przedłużały się do późnych godzin wieczornych, choć jak dla mnie w sumie nocnych. Kolacje przygotowywaliśmy my, choć różnie nam to wychodziło, bo słabo trafialiśmy w smaki naszych gospodarzy. Następnym razem ustalimy wcześniej co robimy, ok?
Po górskich przygodach z Rondą, chcieliśmy odpocząć od rowerów, szczególnie, że Gibraltar ma również mocno zjazdowo-wjazdowy charakter. Ale przecież na lekko i już zaprawieni w bojach podjazdowych damy radę. Daliśmy i przejechaliśmy sobie wyspę dookoła, zahaczając o Europa point z super placem zabaw, granicę, zakupy w Hiszpanii (bo jest zdecydowanie taniej) i obiad na plaży. Dzień cudownie słoneczny, choć ja wciąż czekam na upały… taki chilloutowy dzień pozwolił nam na oddech, na bycie razem, na pogawędki, na pisanie, na jazdę na rowerze. Było nam to bardzo potrzebne, bo mimo że okazało się, że jednak z tym naszym obciążeniem da się pokonywać całkiem przyzwoite odległości i wjeżdżać na poważne wysokości to czasem dobrze sobie odetchnąć. Z Rondy bowiem, ku rozczarowaniu Kajtka, nie podjeżdżaliśmy już stopem, tylko dzielnie pedałowaliśmy do przodu, mimo kiepskich warunków atmosferycznych. Zaczęliśmy się zastanawiać czy nasza początkowa niedyspozycja to raczej brak rozgrzewki, zastane kości, stawy i mięśnie, niż nadwaga bagażowa. Tak czy siak postanowione. Rowerek Kajtka jedzie z nami dalej. Zostawiamy za to cały plecak niepotrzebnych szpargałów, a Kajtek sprezentował już dwie swoje książki, w Rondzie Samuelowi i w Gibraltarze Julce i Nastce. Reszty zabawek będziemy się pozbywać po drodze. Drodze przez Maroko. Afrykę już zobaczyliśmy, jutro ją poczujemy.