Niespieszne turlanie się na rowerze ma to do siebie, że wymaga czasu. My mieliśmy go całkiem sporo, ale nie wzięliśmy pod uwagę, że nie wszystko zależy od nas. Wjeżdżając do Maroka Polacy nie potrzebują wizy, otrzymują jednak pozwolenie na pobyt w tym kraju na maksymalnie trzy miesiące. Wszystko mieliśmy zaplanowane, tylko że wiadomo jak to bywa z planami…
Plan na Maroko
Planów mieliśmy mnóstwo i co chwilę je zmienialiśmy, a bo to powódź na pustyni, a bo to za wysokie góry albo po prostu nasze widzi mi się. Wjeżdżając do Maroka 13 listopada 2014 roku wiedzieliśmy, że spędzimy w nim maksymalnie trzy miesiące. Mieliśmy jednak nadzieję, że albo uda nam się przepłynąć na Wyspy Kanaryjskie albo uda nam się przedłużyć pobyt w Polskiej Ambasadzie w Rabacie. Niestety pierwsza możliwość zatonęła kilka lat temu – prom, który woził zainteresowanych z Tarfaji na wyspy poszedł na dno i do tej pory nie wznowili tych kursów, choć co roku słyszy się tą samą śpiewkę, że ta droga wydostania się z Maroka będzie otwarta. Drugą nadzieję rozwiązali nam w grudniu pracownicy Ambasady informując nas, że nie ma możliwości przedłużenia pobytu. Jedyną opcją jest przekroczenie którejś z granic państwa. Granica z Mauretanią, bo rzecz jasna wg nich Sahara Zachodnia jest integralną częścią Maroka, jest setki kilometrów przez pustynne piachy, a granica z Algierią zamknięta. Jedyną szansą wydostania się z Maroka jest zatem samolot lub hiszpańskie enklawy Ceuta i Melilla, do których również mieliśmy setki kilometrów. Rozważaliśmy różne opcje, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na samolot z Marrakeszu. Na święta Bożego Narodzenia kupiliśmy bilety na 14 lutego 2015 roku i ruszyliśmy czym prędzej na południe, ku słońcu. Miasta nas męczyły, a 3 tygodnie w Rabacie co prawda dały trochę wytchnienia i nowe przyjaźnie, ale także zapalenie oskrzelików Rutce (jedyna choroba w rodzinie przez całe 7 miesięcy wyjazdu), gdyż mieszkania tam nie są ogrzewane i grzybowata wilgoć wychodzi na każdej ścianie. Także trzeba było uciekać i wkrótce, po normalnym spaniu pod namiotem, czołganiu się po ogrzanych słońcem piaskach i trawach i całych dniach spędzanych na powietrzu po chorobie nie było śladu. „Mknęliśmy” wzdłuż wybrzeża Atlantyku by przez Al Dżadidę, Safi, Essaouirię, Anzę, Lgzirę dotrzeć do Sidi Ifni, gdzie odbiliśmy na wschód w stronę piasków. Niezwykłe było przekroczenie tak widocznej, tak oczywistej granicy między atlantyckim wybrzeżem a Saharą. Z każdym podjazdem, za kolejnym zakrętem rozpościerał się coraz bardziej surowy krajobraz. Zieleń brązowiała, roślinność karłowaciała, a każde wzniesienie ujawniało nam coś nowego, jeszcze nam nieznanego. Stanęliśmy na ostatnim wzgórzu Antyatlasu i rozlała się przestrzeń. Była piękna i majestatyczna, taka jaka powinna być w moich oczach pustynia. Styczniowe słońce prażyło i było nam lepiej niż kiedykolwiek. Zjechaliśmy do miasta Guelmin, zwanego bramą Sahary, ostatnia knajpka, ostatni supermarket i zaopatrzeni wyruszyliśmy w, jak się okazało, jedną z najpiękniejszych przygód wyjazdu. Pustynia to zupełnie odrębny temat i zapiski z niej wciąż czekają na swój czas. Byliśmy w drodze, niezmąconej hałasem, niezakłócanej przez masę ludzi, otwartej i pewnie dla niektórych nudnej, dla nas najlepszej. Ten miesiąc jazdy był kwintesencją drogi i gdyby nie to, że z dziećmi na rowerach ciężko wybrać się w miejsca, w których odległości między kolejnymi punktami z wodą i jedzeniem są dość spore, to podróżowalibyśmy pewnie tylko po takich miejscach (nasza ukochana Azja Centralna póki co musi pójść w odstawkę). Na pustynię jeszcze wrócimy, ale w końcu dobiliśmy do M’hamid, skąd autokarem przebiliśmy się przez Atlas Wysoki i był to najgorszy etap naszej podróży. Szalony marokański kierowca, serpentyny i nasze choroby lokomocyjne, uśpione po jeździe na rowerze, dały o sobie znać ze zdwojoną mocą.
Marrakesz zaskoczeń
Szczęśliwie dojechaliśmy do Marrakeszu i wylądowaliśmy nagle w przesycie zgiełku, kolorów, zapachów i ludzi. Było strasznie i mieliśmy ochotę uciekać, ale na szczęście czekało nas miłe spotkanie z Asią i dzieciakami z Mrowiska. Dla Kajtka dobra odskocznia od rodziców, świetne są takie spotkania w drodze. 13 lutego spakowani z przygotowanymi kartonami na rowery, chcieliśmy się odprawić. Próbuję, próbuję i w końcu wyskakuje komunikat, że „odprawa online możliwa na miesiąc przed wylotem”. Co takiego? Przecież lecimy jutro, to musi być jakiś błąd systemu. Lekka panika, sprawdzamy bilety i nagle widzę datę urodzin Kajtka 14 marca… Wszystko jasne, choć nie wiem do tej pory jak, kupiłam bilety na miesiąc później. Nie byłoby najmniejszego problemu, gdyby nie to, że w tym momencie zostajemy nielegalnie w Maroku. Próbujemy przełożyć bilety, na jutro (14.02) nie ma już miejsc. Jechać na najbliższą granicę? Nie zdążymy. Ręce zaczynają mi drżeć i jak zwykle zaczynam płakać. Gorączkowo myślimy co robić, nie ma dobrego rozwiązania. Jedno jest gorsze od drugiego. W końcu udaje nam się kupić bilet na za tydzień, czyli 21 lutego 2015 roku i dalej główkujemy. Dzwonimy do znajomych z Ambasady i nie wygląda to dobrze, bo w momencie przekroczenia tych magicznych trzech miesięcy łamie się po prostu prawo marokańskie, za co grożą sankcje karne lub aresztu. Niezła przygoda, areszt z dwójką dzieciaków, bajka. Jedziemy spotkać się z konsulem, bo akurat jest w Marrakeszu na jakiejś konferencji i ma dla nas przesyłkę (małą sakwę Kajtka wraz z kilkoma drobiazgami, którą z Krakowa przesłali Tomziki – dzięki raz jeszcze). Mówimy o naszej sytuacji i jedyna rada to jak najszybsze udanie się na komisariat policji ds. cudzoziemców, by jeszcze tego samego dnia zgłosić nasz nielegalny pobyt. Jest piątek, godzina 14:00 i za wiele czasu nie mamy. Na złamanie karku pędzimy przez tłoczne miasto, od komisariatu do komisariatu, bo to musi być ten jedyny, specjalny departament. Grubo po 15 dojeżdżamy na miejsce, Zbychu bierze do kieszeni nasze paszporty, a ja z dzieciakami pilnujemy rowerów, bo nie da się ich wprowadzić choćby za ogrodzenie (kartony udało nam się zostawić w hotelu, w którym spaliśmy, więc przynajmniej jeden problem odpada). Czekam dłuugie godziny, albo tak mi się wydaje, bo czas rozciąga się okrutnie, żołądki kurczą, a ruszyć się nie ma jak. W końcu wraca Zbychu i opowiada, że zaczęło się od dostania bury za to, że przyszedł w krótki spodenkach i obraża urzędników. Grzecznie odpowiedział, że może iść na dół się przebrać, bo rowery z całym bagażem stoją na dole.
Pan policjant: Ale jak to, na rowerach?
Zbychu: Tak, podróżujemy na rowerach po Maroku. Mieliśmy mieć jutro samolot, ale był jakiś błąd w systemie i lot będzie dopiero 21 lutego.
P: Jak to podróżujemy? Nie jesteś sam? Paszporty proszę.
Zbychu podaje nasze paszporty.
P. ogląda i robi coraz większe oczy. Kto to jest? – pyta.
Z: Moja żona i dzieci.
P: Jeździsz z dziećmi i żoną na rowerach?
Z: Tak. Od trzech miesięcy podróżujemy po tym pięknym kraju.
P: Gdzie byliście?
Z. wymienia po kolei miejscowości, w których byliśmy, a P. łapie się za głowę.
P: Po co tu przyjechaliście?
Z: Przede wszystkim zobaczyć ślady dinozaurów, bo nasz syn jest nimi bardzo zainteresowany.
P: A gdzie widzieliście takie ślady?
Z. opowiada o Anzie nieopodal Agadiru. Okazuje się, że P. jest z okolic Agadiru i jest zachwycony, że my jesteśmy zachwyceni jego rodzimymi terenami. P. zaczyna się uśmiechać. Z. trochę się luzuje, może nie będzie tak źle jak na to wyglądało. Rozmawiają jeszcze chwilę, P. wykonuje kilka telefonów, przez biuro przewija się coraz więcej osób.
P: Co chcecie robić przez ten tydzień?
Z: Najchętniej wyjechalibyśmy z Marrakeszu i pojechali zobaczyć jeszcze jedne ślady dinozaurów w okolicach Demnate.
P: Dobrze, możecie jechać, ale w czwartek chcę Was widzieć wszystkich u siebie. Starajcie się omijać kontrole (które są na rogatkach wszystkich większych miast) i wszystko powinno być dobrze.
Z. zabrał paszporty, podziękował i wyszedł. W sumie, nie wiemy na czym stoimy, ale wsiadamy na rowery i kierujemy się na wschód. Wizja aresztu się oddaliła, najwyżej popłyniemy finansowo i będziemy musieli wcześniej skończyć wycieczkę, ale sytuacja wyglądała dużo lepiej niż przed południem.
Dinozaury ratują świat
Demnate jest oddalone od Marrakeszu o jakieś 100 km. Akurat dwa dni jazdy w jedną stronę, do czwartku się wyrobimy. Boczną drogą, w tle z Atlasem Wysokim, zmierzamy na spotkanie prahistorii. Przez długi czas droga prowadzi przez płaskowyż, więc jedzie się szybko i łatwo, a później zaczyna się wspinaczka. Demnate jest położone na przedgórzu Atlasu Średniego i pnie się do niego serpentynami. Jest droga i surowy krajobraz z niewielką ilością płaskich terenów, więc dopiero po zachodzie słońca udaje nam się znaleźć miejsce na nocleg. Ale tereny przepiękne – ośnieżone góry w tle, a wokół kwitnące migdałowce, które pachną bajecznie. Docieramy w końcu do wioski, w której znajdują się odciski łap wielkich gadów. Iouaridene leży w dolinie, więc ze świadomością powrotu tą samą drogą przez góry, zjeżdżamy, bo przecież obiecaliśmy Kajtkowi i chyba też sobie, bo nie ma co ukrywać, że Kajtek zaraził nas trochę tymi dinozaurami. W przeciwieństwie do Anzy, miejsce to jest ogrodzone, a wstęp płatny, podpytujemy więc miejscowych o klucznika. Zjawia się w końcu kobiecina i widać, że nie mieści jej się w głowie, że chciało nam się na rowerach tu przyjeżdżać. W sumie nic dziwnego, sami czasami się nad tym zastanawiamy. Oglądamy, śledzimy, porównujemy i znowu jesteśmy zaskoczeni, gdy zdamy sobie sprawę, że te odciski mają kilka milionów lat i że kiedyś takie stwory żyły na ziemi. Burczące brzuchy przywracają nas teraźniejszości, kupujemy khobz i jedziemy w górę, by znaleźć najpiękniejszą polanę na piknik. Jest cudnie, z górskim, mocnym słońcem, zielenią i bielą zaśnieżonych szczytów w oddali i pachnących kwiatów. Prawdziwa wiosna, a to dopiero luty. Po drodze zahaczamy o Most Imi-n-Ifri, naturalny most wydrążony w skałach przez rzekę Mahseur i zjeżdżamy w dół, by zdążyć na czwartek, na wielkie spotkanie z panem P.
Już w środę dekujemy się gdzieś pod Marrakeszem, by niespiesznie iść na niewiadomą. W czwartek nie mamy specjalnych apetytów, bo tak naprawdę nie wiemy co nas czeka. Biorąc najważniej
sze rzeczy, czyli pieluchy, przekąski i zabawki, zostawiamy rowery na „strzeżonym” parkingu i zaczynamy rodzinną wycieczkę po komisariacie. Siadamy w pokoju z panem P., witamy się grzecznie, dajemy paszporty i czekamy i czekamy. Nic gorszego, a jeszcze dzieciom zaczyna doskwierać to nic nie robienie. Więc zaczynamy rysować, czytać i grać. A jak grać to oczywiście w Piotrusia z dinozaurami. Gramy sobie, gramy i podchodzi pan P. i pyta czy Kajtek zna się na dinozaurach.
K: No jasne.
P. pokazując jedną z kart: To jaki to jest gatunek?
K: Stegozaur.
P: A ten?
K: Pachycefalozaur.
I tak kolejna i kolejna. W końcu karty się kończą, Kajtek odpowiada na wszystkie pytania i wracamy do gry. Za chwilę P. wraca z kimś jeszcze i mówi, że zaraz mu pokaże coś niesamowitego. I znowu zabawa z kartami, P. pokazuje i pyta, K. odpowiada. I tak kolejna, i kolejna osoba pojawia się w biurze. W końcu przychodzi naczelnik i znowu to samo. Naczelnik okazuje się być wielkim fanem dinozaurów, więc rysuje jednego i pyta Kajtka o gatunek. K. odpowiada prawidłowo i wielki uśmiech pojawia się na twarzach wszystkich. Jest dobrze, wszyscy biją brawo, uśmiechają się i są zachwyceni. My też, bo sprawa wygląda naprawdę obiecująco. W końcu dostajemy informację, że papier zostanie przesłany na lotnisko i wszystko powinno być dobrze, bez jakichkolwiek sankcji będziemy mogli opuścić Maroko, tylko żebyśmy nie robili takich rzeczy następnym razem. Dziękujemy z ogromną radością i ulgą i jedziemy do hotelu. Pożegnalne zakupy, kolacja, hammam i jakoś Marrakesz już nie wydaje nam się taki straszny. W mojej głowie jednak wciąż pozostaje pewien niepokój, bo nie mam nic w ręku, mają przesłać, ale jeśli nie prześlą? Ufamy, bo cóż nam pozostaje i pakujemy się, by ostatnią noc spędzić pod namiotem niedaleko lotniska. Okolice nie są ciekawe, ale udaje nam się znaleźć w miarę bezpieczny skrawek zieloności wśród drzew i w sobotę raniutko stawiamy się na lotnisku. Oczywiście sprawa nie jest taka prosta, bo trzeba się spakować, pomieścić w limitach bagażowych (mówię sobie, że nigdy więcej oszczędzania na tym), rozkręcić rowery, wpakować do pudeł, nadać bagaże i przekroczyć granicę. W ostatnim momencie jakoś się udaje, ale przerzucając jedne rzeczy do drugich, nasze scyzoryki trafiają do podręcznego. Już wyglądamy na podejrzanych i przeszukują nas solidnie. Długi ogonek do okienek i w końcu podajemy nasze paszporty. Niezwykle nie miła pani, która oczywiście nic po angielsku, udaje że nie rozumie Zbycha francuskiego. W końcu trochę na migi wyjaśniamy naszą sytuację i że papier powinien być na lotniskowym posterunku policji. Pani wychodzi i mijają dłuugie sekundy. Serce wali jak szalone, spocona jestem już nieziemsko, ale w końcu Pani wraca ze świstkiem i wbija nam wyjazdowe pieczątki. Udało się! Jest radość, ale… podchodzi pan policjant i mówi, że pan Z. Jest proszony. Zostaję z dziećmi sama. No płakać mi się chce jak cholera, bo nie wiem o co chodzi. Z. gdzieś wychodzi, nas wzywają na płytę lotniska i jak na filmach nerwowo rozglądam się za Zbychem. Nigdzie go nie ma, łzy już same napływają do oczu i zastanawiam się tylko jak ja ogarnę się z dwójką dzieci, dwoma rowerami i przyczepą w Sewilli. Stoję już na schodkach, Kajtek zaczyna pytać o tatę i jeszcze przed wejściem do samolotu odwracam się ostatni raz. Zbychu biegnie, gaz w bagażu, musieli rozciąć karton i wyrzucić. Uff, w komplecie siedzimy już w samolocie. Zrobiliśmy to trochę naumyślnie, bo wiedzieliśmy, że w Hiszpanii w niedzielę gazu nigdzie nie kupimy i mieliśmy naiwną nadzieję, że nam się uda. Szaleństwo, bo tylko tak można nazwać ten ostatni tydzień w Maroku. Zaczynamy się histerycznie śmiać i przytulać. Wariaci jacyś.
Ale przecież nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Gdybyśmy polecieli tydzień wcześniej nie zobaczylibyśmy kolejnych pięknych miejsc w Maroku, nie zjedlibyśmy najlepszego fula (rozgotowany bób z ziołami), nie wypilibyśmy jeszcze hektolitrów koktajlu z awokado, Kajtek nie wiedziałby, że swoją wiedzą może wiele zdziałać, a Rutce pierwszy ząb wyszedłby już pewnie w Europie. Dodatkowo wiem, że nie warto oszczędzać na bagażach, lepiej wziąć więcej i ich nie dopełnić niż spinać się, że gdzieś tam jest za dużo o kilogram. Wiemy też, że chcemy wrócić do Maroka, choćby w góry (szczególnie po ostatniej wycieczce Janka i Marzeny). Wiemy też, że nie ma co przedłużać sobie pobytu w tym kraju i mimo że nam się udało załatwić to powiedzmy bezproblemowo, nie warto ryzykować, szczególnie jak chce się wrócić do Maroka. A chce nam się, choć chce nam się też w tysiące innych miejsc na ziemi, tylko co tu wybrać…
Dzięki Kajtek za uratowanie Kajtostanów z opresji.
Pojechałoby się znów, co?