O planach, co to figle płatają, czyli dokąd jedziemy.
Dobra, to powiem Wam tak. Jest pięknie! Bilety kupione i dostaliśmy takiego kopa, że nie wiemy od czego zacząć.
Rozpocznę więc od weekendu, który spędziliśmy w Gorcach. Mieliśmy w planie już dawno tam się wybrać, bo to miejsce dla nas ważne. Bo właśnie Gorce były pierwszymi górami Kajtka. Miał wtedy dokładnie 2 miesiące, kiedy wpakowaliśmy go w chustę i powędrowaliśmy na Gorc Kamieniecki. Rutka ma już co prawda 4 miesiące, ale chcieliśmy pokazać jej dokładnie tą samą piękną polanę. Oto i ona. Wiosna/jesień, Kajtek/Kajtek i Rutka, tylko tata Zbych jakiś taki bez zmian.Wtedy była z nami babcia, tym razem wybrali się z nami O’Keje z małym Witkiem. Pogoda dopisała jak zwykle, bo wiecie, że nam pogoda dopisuje zawsze;) No, przynajmniej pogoda ducha. Na szlaku spotkaliśmy jeszcze jedną wspaniałą rodzinkę z 3-letnią Helą. Jak się okazało oprócz tego, że również byli z Nowej Huty to znaleźliśmy sporo wspólnych tematów. Dobre spotkanie na dobrym szlaku. Karma.
W międzyczasie wciąż myśleliśmy. Nasze głowy zaprzątnięte były oczywiście drogą. Głowy mamy pełne drogi już od dłuższego czasu. Mniej więcej od lutego kiedy wpadłam na pomysł by jakoś konkretniej wykorzystać darowany mi urlop macierzyński. Były różne pomysły, różne plany, które rzecz jasna zmieniały się i rozwijały z czasem. Tak się śmialiśmy w duchu, że Ruteczka jeszcze nawet nie zaciągnęła się krakowskim powietrzem, nie spojrzała na kipiącą zielenią Nową Hutę, a my organizujemy jej kolejne pół roku życia. Ale wiadomo, warunek musi być jeden – dzieciaki muszą być zdrowiutkie. No i są, bo oprócz alergii na nabiał nic poważnego się nie dzieje (a o tym jak się jeździ z alergikiem też kiedyś napiszę, bo pewnie większość nie zdaje sobie sprawę w ilu produktach są pochodne mleka krowiego, a to naprawdę utrudnia czasem sprawę).
Zaczęło się od takiej myśli: „Jedźmy gdzieś.” I popłynęliśmy, oj daleko popłynęliśmy. Kilka spraw było dla nas dość oczywistych. Termin wyjazdu i środek transportu. Termin uzależnialiśmy od rozliczenia się taty Zbycha z Urzędem Pracy za otrzymane dofinansowanie do rozkręcenia firmy oraz od jako takiego przyzwyczajenia się Rutki do życia po drugiej stronie brzucha. Wszystko wypadło jakoś tak na październik, a później przeciągneliśmy to na listopad. Środek transportu był jeszcze bardziej oczywisty – rower. Skoro rower i październik bądź listopad to musi być w miarę ciepło, więc tak w okolicach Zwrotnika Raka i Równika. Był jeszcze jeden warunek – zdala od malarii i innych tym podobnych. My to pal licho, nawet Kajtek ma już całkiem sporą odporność, ale półroczny bąbel to jednak jeszcze mało wie o świecie. Rozważni jesteśmy, co nie? Ale dokąd można rowerem dojechać albo gdzie się z nim przemieścić, żeby było ciepło i żeby nie stracić na tym fortuny. Bo powiedzmy sobie szczerze, że dostaję niestety w ramach macierzyńskiego nie 4 ani nawet nie 3 tysięcy, a firma taty Zbycha nie zbija jeszcze kokosów, szczególnie, że zamiast pracować cały czas główkowaliśmy co tu zrobić, dokąd i jak. Stanęło więc na Afryce Północnej, bo najłatwiej i najtaniej tam się dostać. Pierwotny plan zakładał podróż na miejsce samochodem i zostawienie gdzieś naszej „cytryny” w Mauretanii. Ale… po pierwsze zasięgneliśmy języka u bardziej doświadczonych i Pataty i Pomarańcze dość jasno dali nam do zrozumienia, że Mauretania w tym czasie nie jest dobrym pomysłem. Dziękujemy Wam za to po stokroć. Bo jakiż jest sens wyjeżdżanie z zatrutego Krakowa do miejsce, gdzie pył lata wszędzie i wchodzi wszędzie, gdzie tylko może. Znów rozważni rodzice postanowili odpuścić Mauretanię:( Jeszcze tam wrócimy, podobnie jak do Senegalu i Burkina Faso (bo to nam chodzi po głowie, ale raz że malaria, a dwa że ebola, a może na odwrót). W Mauretanii bowiem, w okresie zimowy, wieje wyjątkowo upierdliwy, silny, pustynny wiatr harmattan. Niesie ze sobą pełno piachu z Sahary, a wieje z północnego-wschodu, czyli jak zwykle w twarz. Odpuściliśmy Mauretanię, ale nie poddaliśmy się. Przecież jest jeszcze Maroko i ewentualnie Sahara Zachodnia. Są też Wyspy Kanaryjskie, na które pewnie jakoś przedostać się można. W praniu wyjdzie. Po drugie wyszło nam z głowy jeszcze jedno. Samochód. Najpierw tata Zbych wracała ze swego rodzinnego Opola i na autostradzie po prostu stanął. Nie był to na szczęście, a może na pecha nasz Citroen, ale znak został odczytany i coraz więcej wątpliwości zaczęło koło nas krążyć. W kolejny weekend jadąc na Zjazd Rodzinny (Nie wiem, czy w Waszych rodzinach są takie tradycje, ale jest to jedna z lepszych imprez w roku, na którą czekam z utęsknieniem.) do Międzybrodzia Bialskiego nasza cytryna zaczęła śmierdzieć jajami. Coś mi to mówiło i dobrze skojarzyło mi się z którymś wyjazdem dużym fiatem nad morze, podczas którego akumulator się zagotował. Jakoś udało się dojechać z odłączonym alternatorem, który przeładował naszą baterię. Tak czy siak kolejny znak został dany. Psujące się auta to nie jest coś co lubimy, bo po prostu sie na tym nie znamy. Tata Zbych jest absolutnym magikiem rowerowym, ale auta go nie kręcą. Co będzie jak gdzieś we Włoszech, Austrii, Francji czy Hiszpanii stanie nam samochód. Oczywiście przesiedlibyśmy się na rowery. Niemniej jednak coś z tym autem na terenie Unii Europejskiej trzeba byłoby zrobić, a za to coś pewnie zapłacilibyśmy tyle, że moglibyśmy wracać z powrotem do domu. Pomysł zostawienia naszej cytryny w Afryce upadł. I smutno, bo wolelibyśmy taki jej koniec, niż po prostu jej sprzedanie, ale czasem wychodzi inaczej niżbyśmy sobie tego życzyli. Najważniejsze, że mimo wszystko, jedziemy i będziemy w drodze.
Teraz po głowach krążą tylko i wyłącznie myśli o wyjeździe. Co jeszcze trzeba załatwić, czego nam brakuje, co kupić, o co możemy się postarać. Co tak naprawdę jest nam potrzebne, a co możemy sobie darować. W sumie nie rozmawiamy o niczym innym;) Droga nami zawładnęła. Paszporty, dowody, ubezpieczenia… Ale do rzeczy. Bo pewnie w czymś możecie nam pomóc. Tak, tak. Wy! Bo może znacie kogoś kto:
– chciałby kupić naszą cytrynę (Citroen ZX, kombi, 1,9 diesel, rocznik 1997, jeżdżący)?
– chciałby wynająć niesamowicie słoneczne mieszkanie w Krakowie, dwa pokoje z fantastyczną karmą i w dodatku opiekować się naszą biblioteczką, rzecz jasna korzystając z niej do woli?
– był w Maroko na rowerze i wie, których dróg unikać, a które warto obierać? Wie, gdzie są najlepsze falafele w Fezie albo gdzie parzą najlepszą herbatę pod słońcem? Był i ma przyjaciół gdzieś po drodze, u których moglibyśmy się zatrzymać?
– nie potrzebuje przez pół roku materacyków/mat do spania (takich lekkich i małych) albo chciałby je nam zprezentować?
– a może czyjeś dziecię wyrosło już ze śpiwora i chciałby wysłać je (śpiwór, nie dziecię) do Afryki?
– a może macie doświadczenie z ubezpieczycielami i coś możecie nam polecić?
Pewnie tę listę będziemy wydłużać albo mam nadzieję skracać. Najważniejsze i tak już mamy – rowery, sakwy Crosso, przyczepkę Nordic Cab, namiot Big Agnes i siebie!
Ja daję 1000 + ubezpieczenie 619 zł, które kończy się we wrześniu. pzdr
Licytacja rozpoczęta…Kto da więcej? ;]