Wieś jak malowana
Odbijając znad morza na południowy-zachód w końcu pożegnaliśmy się z kurortami-widmami i ruszyliśmy odkrywać uroki gór Riff.
Przez góry Rif do niebieskiego miasta
Mimo czasem totalnego zmęczenia podjazdami i chęcią rzucenia tym wszystkim w cholerę, każdy pokonany kilometr, każdy kolejny zakręt udowadniał nam, że warto. Wjechaliśmy bowiem na drogi nie oczywiste dla turystów zagranicznych, zarówno tych zorganizowanych, jak i tych mniej. Zawsze jadąc rowerami z dziećmi wybieramy drogi mniej uczęszczane, a szerokim łukiem omijamy te główne, przede wszystkim krajówki. Co prawda czasem odbija nam się to czkawką, bo drogi boczne z reguły są bardziej wymagające. Ale coś za coś. Za nasz dodatkowy wysiłek dostajemy względnie spokojny ruch samochodowy, przepiękne widoki (choć pewnie na krajówkach też takie są) i przede wszystkim autentyczność. Przejeżdżamy przez miejscowości, wioski, zagubione pojedyncze gospodarstwa. Zamiast aut wyprzedzają nas dzielne osiołki albo jeszcze dzielniejsze kobiety z wiązkami gałązek, głównie oliwnych, do opalania pieców chlebowych, dzięki czemu co jakiś czas owiewa nas niesamowity zapach świeżych khobzów. Przeklinając każde nadepnięcie na pedał, które kosztuje mnie tyle wysiłku, że pot strużkami leci mi po twarzy i dalej, aż po same czubki palców, osiągam szczyt. Tak mi się przynajmniej wydaje, za każdym razem to samo. Bo tam przed oczami rozpościera się kolejne pasmo górskie, które będzie trzeba pokonać. Ale o tym się nie myśli, wypadają tylko słowa zachwytu albo desperackie „kurwa”, a najczęściej po prostu patrzysz przed siebie. Dojeżdża tata Zbych z dzieciakami, wymieniamy się spojrzeniami i już wszystko jasne. Bez słów, w jego oczach widzę to samo szaleństwo, które on dostrzega w moich i już wiemy, że mimo wszystko jedziemy dalej.
Kiedy dzieciaki śpią, delektujemy się tą chwilą w ciszy i spokoju. Kiedy są obudzone zachwycamy się wspólnie wszystkim co nas otacza. Kajtek mówi, cały czas, taki typ. Opowiada historie, zbiera kamyczki, listki, kapsle dla Hali, Olkusza, pani Agnieszki z przedszkola…, dziękuje że tu jesteśmy i to są te chwile, dla których jedzie się z dziećmi w podróż (bywają też inne chwile, o których kiedyś wam opowiem). Czasem dochodziliśmy do takiego momentu, że zabierałam Zbychowi Kajtka z przyczepy, bo 15 kg robi sporą różnicę i szłam sobie pod górkę robiąc albo wyścig albo maszerując, wspólnie pchając mój rower. Dla niego to spora rozrywka, zmęczy się i wyszaleje przy okazji, a dla mnie też chwila wytchnienia.
Miałam też takie chwile, że nie cieszyłam się ze zjazdu. Mieliście tak? Bo ja do tej pory nigdy, a tu po prostu ta świadomość, ta głupia myśl, która wciąż tkwiła w mojej głowie, że zaraz kolejny podjazd, psuła całą zabawę. Ale później znowu udawało się wspiąć na konkretną wysokość i wszystko szło w niepamięć, znikało niczym woda z bidonów. Zastanawialiśmy się przed wyjazdem jak będzie z wodą, czy kupować, prosić ludzi czy jaki system wypracować. Okazało się jednak, że prawie w każdej wiosce jest studnia, z której płynie krystalicznie czysta, znakomita woda, bardzo często mineralna. Z wodą nie mieliśmy na trasie żadnych problemów, zarówno jeśli chodzi o ilość, jak i jakość. Kajtek również ją pije, a tylko dla Rutki kupujemy butelkową wodę i póki co wszelkie problemy żołądkowe nas omijają.
Ale wracajmy na wieś, bo tam co krok coś nas zaskakiwało. Przede wszystkim różnorodność, bo nie robiąc wielkich odległości, codziennie odwiedzaliśmy kompletnie inne regiony. Każda dolina, każde pasmo charakteryzowało się inną roślinnością, innym ubiorem miejscowych czy budownictwem. Zaskakiwały nas wysokości, na których odnajdywaliśmy miejscowości czy też pojedyncze domostwa. Wydawałoby się, że pokonywanie takich odległości bez samochodu, roweru czy nawet traktora jest nie możliwe, a jednak ludzie z osłami, mułami czy końmi jakoś tam funkcjonowali i tylko wydeptane ścieżki ich zdradzały. Jadąc z GPSem, sprawdzaliśmy ostatnie miejscowości, w których mogliśmy się zaopatrzyć w wodę i jedzenie na kolację i śniadanie. Kolejne zakupy robiliśmy już dnia kolejnego, by ciągnąć jak najmniej. Później zbaczaliśmy z drogi, wybierając czasem wydeptane, ośle ścieżki i zaszywaliśmy się w naszym zielonym pałacu. Takimi cięższymi i lżejszymi drogami dotarliśmy do niebieskiego miasta, Chefchaouen.
Gość w dom, Allah w dom
Z Chefchaouen obraliśmy drogę do Fezu. Tym razem wybraliśmy krajówkę, którą mieliśmy jechać tylko kilka kilometrów, ale że okazało się że w weekendy ruch na drogach, podobnie jak w Polsce jest zdecydowanie mniejszy, przejechaliśmy nią całkiem spory kawałek. Mimo to nadal pozostawaliśmy raczej na wsiach niż w miastach. W sumie miasta to spory problem dla rowerzysty. Raz, że poruszanie się w nich jest dużo trudniejsze to generuje dużo większe koszty, marne szanse na zaproszenie na obiad, podarowanie khobza czy mandarynek. Prosta sprawa, przecież mieszkańcy muszą jakoś zarabiać i utrzymać się w mieście. Dlatego wybieramy wieś, choć siłą rzeczy miasta muszą pojawiać się na naszej drodze. Ale jak to z tą wsią? Tak sielsko, anielsko? Dla nas owszem. Mając świadomość, że ludzie którzy zapraszają nas do siebie na strawę czy nocleg dają nam bardzo wiele, staramy się robić jak najmniej problemów. Szczególnie, że zazwyczaj zapraszają nas mężczyźni, którzy później siedzą z nami, a kobiety zapierniczają by przygotować herbatę, obiad, śniadanie. Zawsze staram się zaoferować pomoc, ale raczej bez szans powodzenia, w końcu jestem gościem. Święta sprawa. I tak gdzieś po środku niczego zatrzymujemy się po wodę. Spotykamy dziadka z chłopcem, którego zagadujemy. Ktoś leci już po wodę, ale oprócz niej przynosi też khobz, świeżutki tak, że zapach rysuje drogę jaką przemierzył w rękach chłopca. Jakieś mizerne próby komunikacji po arabsku i francusku i od słowa do słowa zajeżdżamy do gospodarstwa.
Oprócz doskonałego jedzenia: khobz (chleb), zbda (masło), labne (kwaśne mleko) dostajemy pełną atrakcji opiekę nad Kajtkiem. Gdzieś tam koń, osioł, traktor, krowy… prawdziwa agroturystyka. To był początek dnia, więc mimo oferty noclegu pojechaliśmy dalej, wioząc ze sobą 2 l kwaśnego mleka, chleb i masło. Kolacja i śniadanie załatwione i co ważniejsze, wspomnienia. Nie wiem czy słusznie, ale zawsze za gościnę proponujemy jakąś kasę, bo niestety nie mamy nic czym moglibyśmy się odwdzięczyć naszym gospodarzom. Oczywiście robimy wspólne zdjęcie i biorąc adres będziemy wysyłać prezenty zaoczne, a Kajtek fantastycznie dzieli się swoimi zabawkami i już przestałam mieć wyrzuty sumienia, że wieziemy ich tak dużo. Kasy nikt nie przyjmuje. Gość w dom, Allah w dom. Pewnie tak brzmi marokański odpowiednik polskiego przysłowia. To wszystko dzieje się zaledwie 15 km od Fezu, w którym spędzamy aż tydzień i które męczy nas, przeżuwa i wypluwa. Odbiór miejsca to składowa ludzi i pogody, takie poczucie klimatu. Fez niczym nas nie zachwycił, choć najpierw trafiliśmy pod dobry dach Otomana. Wciąż padało, ogromny ruch, głośno i bez wyrazu (choć garbarnie robią wrażenie), tak nam się to miasto pokazało i takie je zapamiętamy, szczególnie że dosrało nam jeszcze przy wyjeździe spędzając naszą rocznicę ślubu niemal na rogatkach miasta w namiocie w strugach deszczu. Miasto…
Piątek, dzień kuskusa
Ale miasto potrafi też zaskoczyć, choć nie przeskoczyć w naszych oczach wsi. Był piątek. W końcu jedziemy, powoli się suszymy, wracają nam dobre humory. Droga jest dobra, trochę rozgrzewająca, ale do zróbki. Wjeżdżamy do miasta (nazwa) i zatrzymujemy się by kupić warzywa i owoce na obiad. Sprzedawca dopytuje się co my robimy, jak to, po co, skąd, dokąd. Odpowiadamy, że my z Polski, jeździmy sobie na rowerach po Maroku, z dziećmi, no i że pięknie. No to by było jeszcze piękniej to właśnie z rodziną na zapleczu sklepu siadam do kuskusa, dołączycie? Dwa razy nie trzeba nam powtarzać. Na stół wjeżdża wielkie naczynie do tajinu z kuskusem z warzywami i kurczakiem. Tak doskonałej dyni w życiu nie jadłam! Siadamy wokół i wcinamy swoje sektory, bo jest niepisana umowa, że każdy ma swój „kawałek tortu” i sąsiadowi się nie podjada.
Tłumaczy to sposób przygotowywania tajinu czy kuskusa, w którym warzywa układane są koncentrycznie, skupione wokół mięsa i w każdym miejscu znajdziemy to samo. Herbatka i śmigamy dalej w stronę Rabatu. Herbatka przypomniała nam o konieczności kupienia świeżej mięty, więc zatrzymujemy się przy kolejnym straganie. Pora obiadowa w pełni, bo tam też okoliczni sprzedawcy skupieni wokół kuskusa wcinają i zapraszają do stołu, ależ ile można i tak ledwo się ruszamy. Dziękujemy i pedałujemy dalej. Miasto bywa złudne, wolimy zostać na wsi. Po niespełna godzinie jazdy zatrzymujemy się na karmienie Rutki już na wsi. No tak pewnie nie tyle jest głodna, bo wcinała z nami kuskus, ale pewnie pić jej się chce. Stoimy na poboczu i na deser zjadamy mandarynki. Już odjeżdżamy, gdy woła za nami jegomość niosąc w jednej ręce kosz z owocami, a w drugiej, jak się okazuje gdy podjeżdżamy bliżej, miskę kuskusa. Jak już przyniósł to trzeba zjeść. Pełne brzuchy, dopełniamy herbatą, pakujemy resztę chleba i owoce i ruszamy dalej. Będąc już w Rabacie, dowiedzieliśmy się, że w Maroku piątek to dzień kuskusa. Faktycznie, to był piątek! Piątek doskonały! Ale zadupia (w moim odczuciu absolutnie pozytywne określenie) są tak fantastyczne nie tylko w piątek i nie tylko przez gościnność ich mieszkańców. Widoki, roślinność i przede wszystkim przestrzenie dopełniają ogólnego wrażenia. A jak tam z Waszymi preferencjami? Nie możecie żyć bez miasta czy wręcz przeciwnie?
P.S. Nie macie gdzieś jakiegoś domku, którym moglibyśmy się zaopiekować po powrocie, oczywiście na wsi albo lepiej w dziczy?;)
Bujając Mariankę na kolanach przeczytałam tego posta, czując radość i trud za razem….i własnie to jest najfajniejsze w rowrrach, że ta radośc po trudzie jest jakas taka euforyczna 🙂 My tez zdecydowanie wybieramy wioski, zreszta ja jestem ze wsi i na wieś wrócę 😉 Piękne te spotkania po drodze…
Rutka chyba sie rozkręciła co? Bo Kajtek to już podróznik pełna gębą. Niezmiennie życzymy dobrej pogody!
Ucałowania dla Marianki, dla Hani z resztą też:) Tak to w rowerze jest piękne. A co do Ruteczki to ona chyba jest najdzielniejsza z nas wszystkich w tej drodze:)
Olkusz już nie może doczekać się tych kapsli, liści i kamyczków:) serdecznośći, pogody i smakowitych przygód ciąg dalszy!
olkuszu, lepiej wsiadaj w samolot i odbierz sobie osobiście, bo jak tak dalej pójdzie to będziemy musieli mieć dodatkową przyczepkę transportową.
Spóźnione życzenia rocznicowe ! A swoją drogą to będę w stosunku do WAS zazdrośnicą, bo pamiętam jedną z rocznic z Krzysztofem też pod namiotem i wtedy też padał deszcz, ale było to już tak dawno, że prawie nie prawda. Więc cieszcie się sobą, dziećmi i przyrodą której tyle obok Was. Cieszę, że spotykacie wszędzie przyjaznych ludzi. Kuskusowy piątek to też wartość- pełne brzuszki. Całujemy
Dziękujemy. Cieszymy się cieszymy by głowy i serducha były zawsze pełne wspomnień. Całujemy również.
Moja Ulubiona Podróżnicza Rodzinko Rowerowa :), Wesołych Świąt Kochani! Dalszej wytrwalosci we wspolnym pedałowaniu i pokonywaniu coraz to nowych podjazdów :). Zapewne zajadacie sie w tym momencie jakimis lokalnymi pysznosciami. Czytam Was, śledzę i opowiadam na bieżąco Kajtkowi Malemu co u Kajtka Dużego słychać. I mówi, ze on też chce na rower do Afryki ;). Całuje Was mocno i mam nadzieje do zobaczenia gdzies po drodze w okolicach urodzinek naszych marcowych chlopakow.
Kajtki 2! Uściski, najlepsze życzenia dla Was. Przyjeżdżajcie i już:) Do 14 lutego Maroko, a później Hiszpania i Portugalia. Nie ma wymówek. Marcowe urodziny koniecznie razem, najlepiej rowerowo. Buźka
[…] Kuskus był doskonały i wyznaczał dzień tygodnia, o czym jeszcze wtedy nie wiedziałam. Był piątek. Próbowałam ogarnąć kuskus, jeszcze nie siedzącą Rutę, głodnego Kajtka i siebie. Uwierzcie […]